Gosia, 2005-11-28 12:10:45 Ponad 300 trab!
Jakie zwierzeta przyciagaja w Zoo najwiecej zwiedzajacych? Malpy? Owszem, sa
zabawne, bujaja sie na ogonach, ale potrafia tez platac brzydkie figle. Lwy?
Potezne koty, ale w malej klatce wzbudzaja raczej wspolczucie niz respekt. Jest
jednak wybieg, przed ktorym staja duzi oraz mali i z zachwytem wpatruja sie w...
slonia. Juz samo patrzenie na takiego olbrzyma daje wiele radosci, a wyobrazcie
sobie co by bylo, gdyby mozna do niego podejsc, poglaskac po trabie, lub wdrapac
sie na jego grzbiet. Rewelacja, co? A co powiedzielibyscie, gdyby sloni bylo 300
albo i wiecej? Niemozliwe?
W polnocno-wschodniej Tajlandii lezy male miasto Surin. Przez wiekszosc roku nic
sie w nim nie dzieje. Jednak w kazdy trzeci weekend listopada zapelnia sie
sloniami, ktore sciagaja tam na swoje swieto. W slad za nimi przyjezdzaja tlumy
turystow, hotele wypelniaja sie, a ceny pokoi rosna nawet trzykrotnie. Chcac
znalezc tani nocleg (i oczywiscie obejrzec slonie), przyjechalismy do Surinu
trzy dni wczesniej.
Jakie bylo nasze zdziwienie, gdy bez problemu udalo nam sie dostac niedrogi
pokoj, a w miescie nie zauwazylismy zadnego turysty. Juz myslelismy, ze swieto
odwolano, gdy, jedzac kolacje, ujrzelismy wielka szara gore poruszajaca sie w
naszym kierunku. Tego wieczoru widzielismy jeszcze cztery slonie idace ulica.
Ich wlasciciele zachecali nas do przejazdzki, ale poki co ograniczylismy sie do
podziwiania zwierzat z daleka.
Nastepnego ranka posunelismy sie o krok dalej - nakarmilismy slonia. Poszlo nam
o tyle latwiej, ze zwierze, ktoremu podawalismy trzcine cukrowa, bylo sloniowym
nastolatkiem. Karmienie okazalo sie super zabawa. Ustanowilismy wiec budzet na
dzienne wydatki zwiazane z ta rozrywka. Kulminacja nastapila dwa dni pozniej,
kiedy to miasto przygotowalo oficjalny bufet dla sloni.
Wszystko zaczelo sie jednak od piatkowej parady. Skoro swit i bez sniadania
pobieglismy w poblize dworca kolejowego. Bylo tam juz kilka sloni oraz male
grupy tancerzy ubranych w tradycyjne stroje. Przez nastepne godziny przybywalo
zwierzat, przebierancow, pojawili sie tez turysci. w pewnym momencie zrobilo sie
poruszenie. Na duzej ciezarowce przyjechal ogromny slon z 1,5-metrowymi klami. W
zyciu czegos takiego nie widzialam. Wzbudzal taki respekt, ze dopiero po 15
minutach zdecydowalam sie do niego podejsc.
W koncu parada ruszyla. Na poczatku tancerze, potem kapela, a za nimi ponad 300
sloni. Wzdluz ulicy staly tlumy ludzi z aparatami, kamerami oraz bananami do
karmienia zwierzat. Niektore byly bardzo zarloczne - widzialam, jak sloni wyrwal
turyscie reklamowke z owocami i pozarl calosc, lacznie z torba. Pochod zakonczyl sie na glownym placu miasta, wokol ktorego
staly pieknie udekorowane stoly zawalone przeroznymi owocami i warzywami. Kazdy, kto mial na to ochote, mogl nakarmic
slonia.
Wszystko wygladalo pieknie, gdy na plac kroczyla glowna grupa zwierzat. Wtedy nastapila katastrofa. Slonie rzucily sie
do stolow, widzowie do ich karmienia, a bardziej zapobiegliwi Tajowie do ladowania owocow do workow. Na placu klebil sie
dwoch cztero- oraz dwunoznych stworzen i trzeba bylo bardzo uwazac, by nie zostac zdeptanym przez olbrzyma lub zduszonym
miedzy dwoma innymi. Najbezpieczniej bylo na grzbiecie slonia. Jednak aby sie tam dostac, trzeba bylo przebrnac przez tlum
chetnych do przejazdzki i minac gromade zwierzat czekajacych na zaladunek lub wyladunek pasazerow. Gdy po godzinie wszystkie
owoce byly zjedzone, rozdeptane lub skradzone, udalismy sie na nasze sniadanie.
Nie mielismy jedna duzo odpoczynku, bo trzeba bylo biec na stadion, gdzie tego dnia odbywala sie proba generalna
glownego przedstawienia. Na poczatek miala byc parada sloniatek z mamami. Pojawil sie jednak tylko jeden maluch, ale bardzo
slodki. Byl bardzo niesmialy i chowal sie miedzy nogami mamy. Czasem tylko zbieral sie na odwage i podbiegal do widzow.
Podszedl tez do nas i moglismy poglaskac go po trabie.
Po krotkiej ceremonii religijnej przez murawe przebiegly wszystkie slonie biorace udzial w swiecie. Nastepnie 40 zwierzat
stanelo w kole i pokazywalo rozne sztuczki. Utworzyly piramide, krecily hula-hop, stawaly na trabie, malowaly koszulki
(do kupienia za 7,5 dolara), tanczyly itp. Odbyly sie zawody sportowe: konkurs rzutow do kosza, mecz pilki noznej oraz polo.
Bylo zabawnie. Slonie dostawaly zolte i czerwone kartki (za noszenie pilki traba), a zmagania futbolowe zakonczyly sie seria
rzutow karnych.
Ciekawe bylo rowniez przeciaganie liny. Na jednym koncu stanal slon, drugi chwycili ludzie. Byly trzy proby. W kazdej
uczestniczyla wieksza liczba osob. Choc w ostatniej bylo ich az 120, slon bez problemu polozyl wszystkich na ziemie.
Przestawienie zakonczyly sie bardzo barwna inscenizacja bitwy. Na poczatek wystrzelily armaty, a nastepnie ruszyly na
siebie armie czerwonych i niebieskich, wspomaganych bojowymi sloniami. Wszystko robilo ogromne wrazenie. Dymy zasnuly
stadion, slychac bylo szczek metalu i ryk sloni, a zolnierze dawali z siebie wszystko, by pokonac wroga. Wystepy bardzo nam
sie podobaly. Nie zalowalismy, ze sie skonczyly, bo wiedzielismy, ze nastepnego dnia znowu je obejrzymy.
Rano wstalismy wczesnie, zeby kupic bilety. Drozsze mozna bylo zarezerwowac, ale tansze sprzedawano dopiero przed
przedstawieniem. Poszlismy na stadion i... bardzo sie zmartwilismy. Okazalo sie, ze aby moc zrobic dobre zdjecia, musimy
wydac na bilety 25 dolarow. Nasz budzet tego nie przewidywal. Postanowilismy sie wiec rozdzielic. Marcinowi kupilismy bilet,
a ja znalazlam sobie wygodne miejsce za plotem wsrod tlumu Tajlandczykow i obejrzalam pokazy za darmo. Mimo, ze progam juz
znalismy, obejrzelismy go z zachwytem. Tym bardziej, ze tym razem aktorzy bardziej sie starali, a wszystko odbywalo
sie z wieksza gala.
Tego dnia czekalo nas jeszcze jedno spotkanie z "trabalskimi". Wieczorem obejrzelismy przedstawienie typu swiatlo i
dzwiek, ukazujace wydarzenia z historii Surinu zwiazane ze sloniami. Pokaz urozmaicaly tance ludowe oraz sztuczne ognie.
W ten wystrzalowy sposob moglismy zakonczyc nasz udzial w surinskim swiecie. Jednak nastepnego dnia rano zapragnelam ujrzec
ogromne zwierzeta jeszcze raz. Wyciagnelam zaspanego Marcina z lozka i pobieglismy na stadion po raz trzeci. Ja
zajelam moje poprzednie miejsce za plotem, a Marcin, chcac zrobic dobre zdjecia, tylnym wejsciem wkrecil sie do najdrozszego
sektora. Nie musze chyba dodawac, ze znowu bardzo nam sie podobalo i gdyby byla taka mozliwosc, poszlibysmy na pokazy
ponownie. Niestety, byl to juz koniec swieta, a my mielismy juz w kieszeni bilety na wieczorny pociag do Bangkoku. skomentuj
Marcin, 2005-11-24 11:36:10 Inna Azja Przejezdzajac Most Przyjazni, wkroczylismy w inny swiat. Kambodza i Laos przyzwyczaily nas do drewnianych chat na palach,
wiosek, w ktorych biegaly bose dzieci, kury i swienie, wyboistych drog bez asfaltu i prawie calkowitego braku supermarketow.
W Tajlandii jezdzimy wielopasmowymi trasami szybkiego ruchu, wioski jakby zniknely, a supermarkety mozna znalezc
prawie na kazdym rogu. Pojawily sie tez kioski z gazetami, ktorych w tamtych krajach nie bylo.
Gdy wyjezdzalismy z Polski, nie mielismy zadnych planow zwiazanych z Tajlandia. Przewodnik po tym kraju kupilismy dopiero w
Wietnamie. Przegladajac go, Gosia natrafila na informacje o swiecie sloni w Surinie. Poniewaz do tego wydazenia pozostalo nam
osiem dni, postanowilismy spedzic je, jadac powoli w kierunku miasta, w ktorym sie ono odbywalo, odwiedzajac po drodze
niektore atrakcje polnocno-wschodniej Tajlandii.
Na poczatek zwiedzilismy przygraniczne Nong Khai. Przewodnik reklamowal piec miejsc wartych zobaczenia. My wybralismy cztery.
Najbardziej spektakularny okazal sie Park Buddy. Zostal stworzony przez tego samego mnicha, co podobne miejsce
niedaleko Wientianu. Luang Pu uciekl z Laosu po dojsciu do wladzy komunistow i widac, ze wykorzystal doswiadczenie zdobyte
przy budowie pierwszego parku. Posagi po tajlandzkiej stronie sa duzo wieksze, bardziej fantastyczne i misternie udekorowane.
Ciekawe byly dwie niedokonczone postacie, bo pozwalaly przekonac sie, jaka technika budowano figury. Szkielet murowano ze
zbrojonej cegly, a szczegly postaci robiono w cemencie. Atrakcyjna okazala sie rowniez swiatynia lesna - najbardziej
kolorowa budowla sakralna, jaka do tej pory widzielismy. Zatopionej stupy nie udalo sie zobaczyc, bo poziom wody w
Mekongu byl zbyt wysoki, a posag Buddy ze zlota glowa wygladal jak setki innych.
W Udon Thani zatrzymalismy sie tylko dla "tanczacych roslin". W wiosce nieopodal miasta znajduje sie plantacja storczykow
slynna z produkcji perfum oraz roslin (nie sa to orchidee), ktore poruszaja sie pod wplywem dzwieku. Rzecz ta wydala nam sie
tak nieprawdopodobna, ze postanowilismy zobaczyc ja na wlasne oczy. Rzeczywiscie, gry pracownica plantacji przystawila do
rosliny grajaca zabawke, najmniejsze listki zaczely sie wolno skladac. Gdy muzyka ustala, rownie niespiesznie wrocily
do swojej pierwotnej pozycji. Do tanca bylo daleko, ale i tak robilo to wrazenie.
Naszym kolejnym przystankiem bylo Nakhon Ratchasima (Korat), wokol ktorego rozrzucone sa khmerskie ruiny. Na poczatek
pojechalismy Pimai. Swiatynia, ktora zobaczylismy, nie zrobila na nas duzego wrazenia. Z jednej strony bylo to deja vu z
Angkoru, ale z drugiej w najmniejszym stopniu nie dorownywala mu atrakcyjnoscia (trzeba przyznac jednak, ze glowna wieza
byla odnowiona bardzo starannie). Dodatkowo trafilismy na swieto i tlumy turystow. Pozostalych khmerskich ruin postanowilismy
wiec nie zwiedzac.
Wyjazd do Pimai nie byl jednak strata czasu. Spodobalo nam sie bowiem wielkie drzewo rosnace za miastem. Nie bylo
wysokie, ale z daleka wygladalo jak zagajnik. Na tabliczce przyczepionej do pnia przeczytalismy, ze ma ono 350 lat i zajmuje
obszar ok. 400 m kw. Jakiez bylo nasze zdziwienie, gdy okazalo sie, ze to przedziwne drzewo to fikus beniamin, ktory w troche
mniejszej wesji rosnie u nas w doniczce na oknie. Po powrocie trzeba bedzie na niego uwazac.
skomentuj
Marcin, 2005-11-09 15:54:53 Trzy stolice
Na koniec naszego pobytu w Laosie odwiedzilismy trzy najbardziej turystyczne miejsca w tym kraju - Luang Prabang, Vang Vieng Wientian. Luang Praban to dawna stolica - krolewskie miasto. Polozone jest w gorach i nad Mekongiem, dzieki czemu ma bardzo przyjemny klimat. W miescie znajduja sie az 33 swiatynie. Glowna ulica to ciag kolonialnych domow, w ktorych sa knajpki, sklepy z pamiatkami i agencje turystyczne, poprzetykane swiatyniami.
Zwiedzanie Luang Prabangu rozpoczelismy od wizyty w krolewskim palacu. Bardzo nam sie tam podobalo. Wsrod darow dla wladcy zauwazylismy drobiazg z Polski - miniaturowy Szczerbiec, wygladajacy jak tania pamiatka z Krakowa. Wstyd - moglismy sie lepiej postarac. Przez cztery dni codziennie odwiedzalismy rozne swiatynie. Wybralismy sie tez na wycieczke lodzia do jaskini Pak Ou. W dwoch pieczarach zgromadzono tysiace najrozniejszych posagow Buddy. W drodze powrotnej odwiedzilismy dwie wioski. W jednej wytwarza sie alkoholowe trunki ryzowe, w drugiej papier zawierajacy m.in. fragmenty kwiatow i lisci. Tak naprawde wioski zyja ze sprzedazy pamiatek turystom. W prawie kazdym domu byl sklep, niekiedy bardzo duzy.
Podczas zwiedzania jednej ze swiatyn w Luang Prabangu zaczepil mnie mnich. Po krotkiej rozmowie zaprosil nas do siebie. Jego pokoj wygladal podobnie do tych, ktore sa w polskich internatach lub akademikach (lozko, biurko, szafka z ksiazkami, a na scianach plakaty mlodziezowych idoli). Na koniec wizyty zaproponowal nam poprowadzenie lekcji angielskiego. Odbyly sie one w malym domku na tylach swiatyni. W pierwszej grupie wiekszosc stanowili mlodzi mnisi ubrani w pomaranczowe szaty. Druga to "cywile", w wieku od 17 do 35 lat. Byla sympatycznie, a wszyscy bardzo sie starali wypasc jak najlepiej.
Kolejna rzecza, jaka zrobilismy dla lokalnej spolecznosci bylo oddanie krwi. Zachecily nas do tego ulotki, w ktorych bylo napisane, ze jednostka tego plynu kosztuje 30-40 dolarow, a z braku pieniedzy ludzie czasto umieraja. Miejscowy Czerwony Krzyz pieniadze na swoja dzialalnosci zarabia m.in. swiadczas uslugi masazu i sauny ziolowej. Aby polaczyc przyjemne z pozytecznym, wyslalismy Gosie na masaz.
Czesc glownej ulicy miasta wieczorem byla zamykana i zmieniala sie w targ z pamiatkami. Towary byly rozkladane na matach i oswietlane zarowka wiszaca na patyku. Sprzedawano tam chyba wszystko - od bibelotow, przez lampiony do ubran i poscieli. Na targu mozna bylo sie tez tanio najesc. Za duzy talez wegetarianskiego jedzenia placilo sie 0,5 dolara.
Wieczorem mozna bylo rowniez posluchac spiewow mnichow, ktorzy zbierali sie ok. 18 w swiatyniach. Nam bardzo sie to podobalo. Wiekszosc turystow wybierala jednak poranne (6 godzina) rozdawanie jedzenia mnichom. Na chodniku ustawialy sie starsze panie oraz turysci z koszykami wypelnionymi glownie klejacym ryzem. Obok w rzedzie szli mnisi, ktorym do misek nakladano male porcje jedzenia. Oczywiscie wszystko odbywalo sie przy blysku fleszy.
W Vang Viengu nigdy nie mieszkali wladzcy Laosu. Jest to za to stolica turystycznego dekadentyzmu. Pierwszy obrazek, jaki tam zobaczylismy, to byly knajpki, w ktorych na poslaniach lezeli przybysze z Zachodu, ogladajac stare odcinki "Przyjaciol" i saczac drinki. Jednym z popularniejszych napitkow byl tzw. "happy shake", czyli owocowy koktajl z dodatkiem marihuany. W wersji dodajacej szczescia byly tez herbata, nalesniki i pizza. Mozna bylo tez zamowic takze potrawy z grzybkami halucynogennymi i opium.
Mimo to wioska ma wiele uroku. Oprocz opisanych atrakcji turysci mieli do dyspozycji splyw rzeka na detce od traktoru (normalnie 40 minut, wliczajac przystanki w nabrzeznych knajpach - caly dzien) oraz wycieczki po przepieknej okolicy. W pobliskich gorach az roilo sie od ciekawych jaskin.
My wybralismy sie do dwoch: Phu Kham i jaskini Pyton. Jesli nie ma sie latarki, mozna zwiedzic tylko poczatek tej pierwszej. Duzo ciekawiej jest jednak zapuscic sie w ciemnosci. Znajomy Czech polecal nam zwiedzenie tunelu odchodzacego od jaskini, ktorego jednak nie znalezlismy. Przez dwie godziny penetrowalismy najdalsze zakatki pieczary. Po wyjsciu z groty nie omieszkalismy wykapac sie w malej, ale glebokiej sadzawce z chlodna, turkusowa woda. Specjalnie dla turystow przygotowano hustawki nad woda i drabinke, ulatwiajaca skoki z galezi.
Mimo, ze bylo pozno, zdecydowalismy sie pojechac do drugiej jaskini. "Pyton" ma dwa kilometry dlugosci i zwiedzalismy go z jego wlascicielem i przewodnikiem w jednej osobie (ma jeszcze trzy inne groty). Po godzinie, nie dotarwszy do konca, musismy wracac, bo zaczel robic sie wieczor. Najpierw czekal nas 30 minutowy marsz w zapadajacych ciemnosciach przez blotniste pola ryzowe, potem 1,5-godzinna jazda rowerem, podczas ktorej dwa razy przeprawialismy sie przez rzeke (byly mosty, ale platne). Po drodze zlapalismy jeszcze gume i do Vang Viengu dotarlismy ok. 19.30. Nastepnego dnia, zamiast detek, wybralismy kajaki, ktorymi poplynelismy do Wientianu. Najwieksza zabawa byla podczas pokonywania progow wodnych oraz skakania do wody z osmiometrowej skaly.
Pobyt w Laosie zakonczylismy w Wientianie - obecnej stolicy panstwa. Spedzilismy tu sporo czasu, ale glownie z tego powodu, ze przedluzalismy laotanska wize i zalatwialismy tajlandzka. Odwiedzilismy tez najwiekszy zabytek tego kraju - Wielka Swieta Stupe (Pha That Luang) oraz tzw. Park Buddy. W tym ostatnim miejscu zgromadzono kilkadziesiat posagow Buddy oraz hinduistycznych postaci. Miejsce bylo ciekawe, ale mialo cos z kiczowatej lichenskiej Golgoty.
Z Wientianu wyjezdzamy jutro. Dodatkowy dzien zostalismy z powodu darmowego koncertu japonskich bebniarzy - przynajmniej tak myslelismy. Na miejscu okazalo sie, ze muzyk jest jeden, w porywach dwoch i miny nam zrzedly. Przedstawienie bylo jednak rewelacyjne. Japonczyk zlapal swietny kontakt z publicznoscia, a w "gary" walil za dziesieciu. Wyszlismy zachwyceni, a Gosia jeszcze w sali powtarzala, ze chce ten najwiekszy beben. skomentuj
Marcin, 2005-11-06 13:23:00 Polnocny Laos
Po rozstaniu z dziewczynami pojechalismy do Phonsavan. Wedlug przewodnika mialo to byc jedno z
najbardziej turystycznych miejsc w Laosie. Zdziwilismy sie, bo przez pol dnia nie spotkalismy
tam nikogo. Bylo nam to nie na reke, bo chcielismy pojechac na wycieczke do Doliny
Amfor, a cena zalezala od liczby uczestnikow. Po prawie calym dniu latania po miescie
udalo nam sie zgromadzic 9 osob - oznaczalo to 3-4 dolary za osobe. Wieczorem poszlismy
wszyscy do agencji (bylo nas juz jedenascioro) i uslyszelismy cene 6,5 dolara. My
zaproponowalismy 5 dolarow. Przedstawiciel agenci zgodzil sie, ale jesli wezmiemy innego
przewodnika. Wtedy chlopak z Australii powiedzial, ze 1,5 dolara to dla niego nic i woli miec
dobrego przewodnika (nikt nie powiedzial, ze ten drugi mial byc zly). Zanim zdazylismy
zareagowac, wszyscy zgodzili sie z Australijczykiem. Spojrzelismy po sobie zdumieni - w zyciu
nie widzielismy takich jeleni. Na wlasne zyczenie zaplacili prawie dwa razy tyle. Nie mielismy
ochoty nigdzie z nimi jechac i wyszlismy.
Amfory odwiedzilismy w
koncu na piechote. Byly blizej, niz podawal przewodnik (tylko 11 km - tylko 2,5 godziny
marszu). Spotkalismy tam tez "nasza" wycieczke. Okazalo sie, ze chlopak, ktory podbil jej
cene, nie pojechal wcale. Na obszarze ponad hektara lezalo 250 kamiennych naczyn.
Najwieksze wazylo 6 ton i mialo 2,5 metra wysokosci. W okolicy sa jeszcze dwa duze
skupiska amfor i wiele mniejszych. Pochodzenie i przeznaczenie dzbanow wciaz stanowi
tajemnice. Niestety, az 20% naczyn zostalo zniszczonych podczas amerykanskich bombardowan
polnocnej czesci kraju w czasie wojny z Wietnamem.
Inna pozostaloscia z
tamtych czasow sa niewybuchy tkwiace do tej pory w ziemi. Wiele wojskowego zlomu
(przewaznie oslony bomb lotniczych) sluzy miejscowej ludnosci jako material do budowy
ogrodzen, kwietniki, roznego rodzaju podpory itp. Kilka organizacji oczyszcza Laos z min i
pociskow, ale nadal wielu ludzi (szczegolnie dzieci) traci rece, nogi, a czasem nawet zycia. Z
powodu niewybuchow w Laosie zalecane jest nie zbaczanie ze sciezek.
Nastepnym przystaniem w
naszej podrozy bylo Vieng Xai - mala wioska w gorach polnocnego Laosu. Slynie ona z
wykutych w skalach schronow, w ktorych podczas osmioletnich bombardowan ukrywali sie
przywodcy partii komunistycznej (m.in. pozniejszy prezydent). Ciekawe jest to, ze oficjalnie
wojny w Laosie nie bylo. Amerykanscy piloci latali w cywilnych ubraniach, a w wypadku
zestrzelenia mieli rozgryzc kapsulke z trucizna. W latach 1964-1972 srednio co 8 minut
wybuchala w Laosie bomba.
Przed zwiedzaniem schronow
porozmawialismy po rosyjsku z miejscowym oficjelem, ktory 30 lat temu studiowal w
Stalingradzie. Nastepnie przydzielono nam przewodnika i ruszylismy w droge. Po drodze do
jaskin zauwazylismy wielki krzak gwiazdy betlejemskiej. Przewodnik wyjasnil nam, ze
Laotanczycy jedza jej liscie z miesem. Po chwili dodal ze smiechem, ze jego rodacy jedza
wlasciwie wszystko.
Nie odbiega to od
rzeczywistosci. Na straganach i w menu widzielismy robaki, osy oraz ich larwy, jaszczurki,
wroble, wiewiorki, koty, pasikoniki, dzikie ptaki i rozne inne zwierzeta, ktorych nie umiemy
nawet nazwac. W przewodniku wyczytalismy, ze wielu Laotanczykow wiekszosc miesa uzyskuje z
lowiectwa. Ja i Gosia nie jemy tak roznorodnie. Z powodow oszczednosciowych naszym nasza
glowna potrawa (w Laosie, Kambodzy i Wietnamie) jest smazony ryz z warzywami i/lub
jajkiem. Jest dobry, czasem nawet bardzo smaczny, ale pod koniec pobytu w Laosie mielismy go
dosyc. Proby urozmaicenia menu nie zawsze byly udane. Raz na przyklad zamiast rybnego gulaszu
dostalem ostra zupe z kawalkami nieoskrobanej ryby.
Przewodnik zachwalal rejs
z Nong Khiaw do Muang Ngoi Neua, ale tak nam sie spodobalo w pierwszej miejscowosci, ze w niej
zostalimy. Przypadly nam do gustu widoki - strzeliste gory otaczajace wioske. Podobne
krajobrazy sa w calym polnocnym Laosie, ale te wokol Nong Khiaw wydaly nam sie szczegolnie
piekne.
Po dluzszej podrozy
dotarlismy do Muang Sing. Glowna atrakcja byly tam barwne gorskie plemiona, ktorych
wioski mozna zwiedzac pieszo lub na rowerach. Wybralismy to drugie rozwiazenie. Przez
wiekszosc drogi przeklinalismy laotanskie rowery dla przedszkolakow (czesciowo nieslusznie, bo
na koniec okazalo sie, ze przez caly czas bylo delikatnie pod gore). I choc dojechalismy do
Chin, widzielismy tylko dwie panie w lokalnych strojach. Czech, ktory byl tu trzy lata temu,
powiedzial nam, ze przez ten czas kobiety wyprzedaly swoje ozdoby m.in. turystom, a
wioski stracily swoj charakter (np. pojawily sie w nich anteny satel skomentuj
Marcin, 2005-11-03 13:42:14 Poludniowy Laos
Znowu mamy zaleglosci internetowe. W Laosie trudno o dostep do Sieci, a jak
jest, to drogi i wolny. Zwiedzanie kraju rozpoczelismy od... przekroczenia
granicy. Zwykle to nic takiego, ale tym razem bylo inaczej. Po dojechaniu
do Stung Trengu przesiedlismy sie na szybka lodz. Byla napedzana silnikiem
samochodowym. Mknela 40 km/h i ogluszala wszystkich dookola oraz wewnatrz
niej. Po 30 minutach dotarlismy do posterunku kambodzanskiego. Z relacji
innych podroznikow wiedzielismy, ze przedstawiciele sluzb granicznych
pobieraja haracz za wbicie stempelka do paszportu.
Kambodzanscy pogranicznicy chcieli 2 dolary od osoby, ale odmowilismy
placenia. Angielski turysta, ktory jechal z nami, powiedzial, ze
slyszelismy, iz tej oplaty juz nie ma i zaplacimy tylko wtedy, gdy
zobaczymy papier informujacy o niej. Po 10 minutach oficer poddal sie i
zwrocil nam paszporty z wbitymi pieczatkami. Po stronie laotanskiej nie
poszlo tak latwo. Probowalismy wszelkich sztuczek, lacznie z udawanym
dzwonieniem do ambasady (byla niedziela i Laotanczyk o tym wiedzial) i
grozbami - nic nie pomoglo. Ja z Gosia bylismy gotowi czekac, az nasz
przepuszcza za darmo, ale Ania i Iwona nie mialy tyle czasu. Po godzinie
przepychanek zaplacilismy po dwa dolary i pojechalismy dalej.
Wyladowalismy na Don Khon - wyspie na Mekongu. Przez dwa dni
odpoczywalismy po zwiedzaniu Angkoru i dwoch dniach jazdy do granicy.
Dziewczyny znalazly jeszcze sily na odwiedzenie wodospadu, ale ja tylko
odsypialem i bujalem sie na hamaku, wpatrujac sie w rzeke przeplywajaca
metr od naszego bungalowa. Wieczorami podziwialismy tez przepiekne zachody slonca.
Miasto, do ktorego pojechalismy nastepnie, nie pasowalo do naszych
wyobrazen o Laosie. W Pakse byl supermarket, zamiast targowiska centrum
handlowe, a do Wientianu kursowaly luksusowe, dwupiertrowe autobusy. Niemile zaskoczyly tez nas ceny - liczylismy na opychanie sie tanimi owocami, a okazalo sie, ze jest drozej niz w Wietnami i Kambodzy. Na
szczescie kolejne miejsce, ktore odwiedzilismy, wygladalo zupelnie inaczej.
Plaskowyz Bolaven to siatka pol ryzowych, geste lasy i
klimatyczne wioski. Tadlo przyciaga turystow atmosfera oraz 10-metrowym
wodospadem, ale my (a szczegolnie Gosia) przyjechalismy tam dla sloni. W
tym miejscu najtaniej mozna bylo odbyc na nich przejazdzke. W wiosce
okazalo sie, ze jest to drozsze, niz podawal przewodnik. Poniewaz ja
jezdzilem juz na sloniu, dziewczyny wyruszyly same. Wrocily po godzinie, a
Gosia juz z daleka krzyczala, ze siedziala sloniowi na szyi. W Tadlo warto
bylo zostac dluzej dla wycieczek po okolicy, ale Iwona i Ania nie mialy
tyle czasu.
Kolejnym przystankiem bylo Tha Khaek. Niedaleko miasta jest wiele jaskin.
Chcielismy je odwiedzic na rowerach, ale nigdzie nie dalo sie ich
wypozyczyc. Byly motocykle, ale za 10 dolarow, wiec ostatecznie wzielismy
tuk-tuka. Jego kierowca zawiozl nas do trzech jaskin. Pierwsza byla mala i
niezbyt ciekawa. Do drugiej trzeba bylo kupic dwa bilety, wewnatrz bylo
oswietlenie i betonowe schodki. Najciekawsza byla ostatnia - niewielka,
ale wewnatrz byla swiatynia i staly tam jeden duzy posag Buddyi
kilkadziesiat malych, kobiety wyrabialy swieczki, ludzie modlili sie.
Atmosfera byla szczegolna - szkoda, ze nie mozna bylo robic zdjec.
Przepiekna byla takze okolica - strome i potezne skaly oraz zielone
wzgorza.
Z Tha Khaek pojechalismy do Wientianu i tam rozdzielilismy sie. My chcielismy
zwiedzic polnoc kraju, a Iwona i Ania pojechaly do Luang Prabanku, Vang
Viengu oraz Wientianu i musialy wracac do Bangkoku. skomentuj
Wiecej relacji w archiwum. | Archiwum grudzień 2005 (3) listopad 2005 (5) październik 2005 (2) wrzesień 2005 (5) sierpień 2005 (2) lipiec 2005 (2) czerwiec 2005 (3) maj 2005 (6) kwiecień 2005 (4) marzec 2005 (6) luty 2005 (8) styczeń 2005 (4)
|