WYPRAWA.netwersja polska
Aktualności
-----
Galeria

Informacje

Trasa

Sponsorzy

Nasze

O

Kontakt


Olympus Mons Projekt "Wrocław na szczytach świata", który stawia sobie za cel zdobycie Korony Ziemi. Wiele informacji praktycznych, opisy i zdjęcia z wypraw w różne góry naszego globu.
Marcin, 2005-05-31 00:18:45
Aligatory, kapibary i malpy
Do tej pory w dzungli nie zobaczylismy zbyt wielu zwierzat. Postanowilismy wiec pojechac na zorganizowana wycieczke - jednak nie do dzungli, ale na pampe. Zyja tam te same zwierzeta, ale ale nie ma tam zbyt wielu drzew, dzieki czemu podgladanie fauny jest latwiejsze. Najtansze tego typu ekspedycje sa w Boliwii, niedaleko miasta Rurranabaque.

W La Paz wsiedlismy wiec w odpowiedni autobus. Myslelismy, ze atrakcje czekaja nas dopiero po przybyciu na miejsce. Tymczasem wielu emocji dostarczyla nam juz sama droga, zwana Droga Smierci. Prowadzi ona przez gory porosniete tropikalnym lasem. Wiele razy wiedzie nad krawedzia poteznych przepasci. Caly czas wije sie, a na niektorych zakretach stoja ludzie z semaforami, kierujacy ruchem. Podobnymi drogami juz podrozowalismy, ale ta zrobila na nas najwieksze wrazenie. Na krotkim odcinku zjezdza sie ok. 1500 metrow, a od przepasci o podobnej glebokosci czasem autobus dzieli tylko kilkadziesiat centymetrow. Oczywiscie nie ma tam asfaltu ani zadnych barierek.

Po koszmarnej nocy (siedzenia byly bardzo niewygodne) dotarlismy na miejsce. Szybko znalezlismy hotel i udalismy sie na poszukiwania agencji. Na szczescie okazalo sie, ze wycieczki sa tansze, niz bylo to napisane w przewodniku. Kupilismy wiec jeszcze tylko OFF! i nastepnego dnia wyruszylismy na pampe.

Wycieczka rozpoczela sie trzygodzinna jazda dzipem. Potem przesiedlismy sie na lodz, bedaca naszym srodkiem transportu prawie do konca trzydniowej wyprawy. Rzeka, ktora podrozowalismy, w porze mokrej rozlewa sie na kilkaset metrow. Nurt jest wiec bardzo wolny i calosc bardziej przypominala jazde po jeziorze z licznymi wysepkami, porosnietymi krzakami i drzewami. Juz po pieciu minutach po wyplenieciu moglismy obserwowac mieszkancow pampy - kajmany, kapibary i przerozne ptaki. Gosia najbardziej ucieszyla sie z zobaczenia kapibary. Jest to najwiekszy gryzon na swiecie. Wyglada jak muminek i wazy nawet 50 kg.

Jadac do obozowiska na obiad nakarmilismy jeszcze rozwrzeszczane malpy. Zatrzymalismy sie przy drzewie, na ktorym szybko pojawily sie golden monkeys. Wyciagalismy w ich kierunku banany, a one zwieszaly sie z galezi, lapiac owoce. Byly bardzo zarloczne - po wzieciu banana wkladaly go do pyszczka, a lapkami juz siegaly po nastepnego. Ostatnia atrakcja dnia byla kapiel w rzece z delfinami. Nie bylo ich jednak wiele. Przewodnik obiecal jednak, ze nastepnego dnia bedzie lepiej.

Po nocy spedzonej w chatce skladajacej sie glownie z podlogi, dachu i siatki przeciw komarom zamiast scian wyruszylismy na poszukiwanie rozowych delfinow. Poplynelismy do miejsca, ktore wygladalo jak male jeziorko. Rzeczywiscie - po kilku minutach cos chlupnelo. Tu i owdzie co jakis czas pojawial sie grzbiet wodnego ssaka. Wiekszosc uczestnikow wycieczki (bylo nas w sumie 8 osob) szybko wskoczyla do wody. Ja zostalem na lodzi z aparatem, a przewodnik roznymi sposobami probowal przywolac delfiny.

Zwierzat bylo pelno, ale uchwycenie ich w obiektywie bylo bardzo trudne. Pojawialy sie bowiem na chwile i szybko znikaly. Poniewaz wody bylo ok. 1,5 metra, ja tez wszedlem do jeziorka - z aparatem. Wrzucilem tez sandal, ktory plywal po powierzchni wody i sluzyl jako przynenta. Delfiny co jakis czas porywaly go, a my z niepokojem czekalismy, gdzie, kiedy, i czy w ogole wyplynie. Zwierzeta pojawialy sie w roznej odleglosci od nas. Jeden o malo nie przyprawil Gosi o atak serca, wyskakujac pol metra przed nia.

W programie tego dnia bylo tez szukanie anakondy. Bylo jednak za duzo wody i przewodnik stwierdzil, ze byloby to zbyt niebezpieczne, a poza tym szanse na znalezienie weza sa nikle. Poplynelismy wiec wzdluz rzeki, obserwujac ptaki, zolwie oraz nieliczne aligatory i kajmany. Po obiedzie przenieslismy sie do innego obozu. Za nasza chata mieszkal Juanito (czyli Jas) - trzymetrowy aligator. Co prawda Antonio nazywal go "amigo del campo", ale nie kazal sie zbytnio do gada zblizac. Na szczescie malpy zamieszkujace okoliczne drzewa byly bardziej przyjazne i latwo dawaly sie karmic.

Przed kolacja poplynelismy na zachod slonca do baru, w ktorym serwowano piwo, a po posilku na nocne lowy aligatorow. Przewodnik probowal lapac gady kilka razy. Na poczatku one byly sprytniejsze, ale w koncu okazalo sie, ze przyslowie "do trzech razy sztuka" obowiazuje rowniez w Boliwii. Antonio spetal zwierzeciu pysk i moglismy bezpiecznie poglaskac stwora. Po serii pamiatkowych zdjec aligator powedrowal do rzeki, a my udalismy sie na nocleg.

Ostatniego dnia po obejrzeniu wschodu slonca i sniadaniu poplynelismy sie na lapanie piranii. Gosia oczywscie odmowila udzialu w tym procederze. Od czasu do czasu podbierala za to mieso przeznaczone na przynete i wrzucala do wody, by odciagnac ryby. Mimo jej wysilkow, 5 ryb wyladowalo w plastikowej butelce, a potem na patelni. O tej porze piranie sa male i trudno bylo sie nimi najesc, mimo ze je sie je w calosci, chrupiac rowniez osci.

Droga powrotna trwala ok. 1,5 godziny i w tym czasie ponownie obserwowalismy ptaki i zolwie. Po przesiadce na dzipa udalo nam sie zobaczyc jeszcze jednego mieszkanca pampy - leniwca. Niestety, byly wysoko na drzewie i trudno bylo go sfotografowac. Nastepnego dnia rano wsiedlismy w autobus i Droga Smierci wrocilismy do La Paz.


skomentuj


Gosia, 2005-05-28 17:36:45
Plywajace wyspy
Z Cusco rozpoczal sie nasz odwrot z Ameryki Poludniowej. Na poczatek pojechalismy do Puno, miasta lezacego nad jeziorem Titicaca po stronie peruwianskiej. Jego glowna atrakcja sa plywajace wyspy o nazwie Uros robione z trzciny. Kiedys mieszkali na nich miejscowi Indianie, potem prawie przestaly byc budowane, a obecnie - glownie za sprawa turystow - znowu sie pojawily. Do konca nie wiadomo, dlaczego Indianie przeniesli sie na jezioro.Jedna teoria mowi, ze byla to ucieczka przed Hiszpanami, ale zdaniem niektorych historykow, wyspy byly budowane dlugo przed przybyciem konkwistadorow.

Marcin od poczatku nie chcial zobaczyc wysp - uwazal je za cepelie. W koncu dal sie przekonac, ale w dniu wyjazdu rozbolal go brzuch (ciekawe, czy naprawde, czy symulowal) i Uros zwiedzalam sama. Po 15-minutowej podrozy lodzia dotarlismy do miejsca, w ktorym wyspy sa zacumowane. Juz pierwszy rzut oka wystarczyl, zeby stwierdzic, ze wszystko jest tam podporzadkowane turystom. W centralnym miejscu wyspy zasiadaja panie sprzedajace pamiatki, z boku stoi wieza widokowa, a obok zacumowane sa tradycyjne lodzie, ktore zabieraja na przejazdzke za jedyne 5 soli (1,6 dolara) od osoby.

Po wyladowaniu na trzcinowej platformie kazdy zaczal sprawdzac grunt pod nogami. Byl dosc stabilny. Przewodnik wytlumaczyl nam, ze stoimy na 10 czterdziestocentymetrowych warstwach korzeni trzcin. Spodnia czesc wyspy szybko gnije, wiec co miesiac od gory nakladana jest nowa porcja roslin. Na wyspie w trzcinowych chatkach zyje od 8 do 10 rodzin. Jezeli Uros sie przeludni, budowana jest nowa dryfujaca osada. Mimo tego, ze wyspy nazywane sa plywajacymi, nie moga przemieszczac sie swobodnie. Jezeli ktoras zbytno oddali sie od swojego miejca, brana jest na hol przez lodz i "przyprowadzana" z powrotem.

Gdy przewodnik skonczyl opowiadac o Uros, mielismy czas wolny. Co robic na wyspie o wymiarach ok. 20x20 m.? Czesc osob poszla kupowac pamiatki, inni zajeli sie robieniem zdjec. Po 20 minutach trzcinowa lodka poplynelismy na inna wyspe, gdzie sytuacja sie powtorzyla - krotki wyklad, a potem zwiedzanie "okolicy". Cala wycieczka trwala 2,5 godziny. Rzeczywiscie jest to komercja, ale warto bylo poskakac po tak dziwacznej platformie.

Nastepnego dnia opuscilismy Peru.


skomentuj


Marcin, 2005-05-27 01:58:04
Dzungla
W Peru na zachod od Cusco lezy
rezerwat Manu. Jest to jeden z najwiekszych chronionych obszarow na Ziemi. W calosci pokrywa go tropikalny las, ktory jest domem dla tysiecy gatunkow zwierzat: od owadow poczawszy (samych motyli jest ponad tysiac gatunkow), poprzez najrozniejsze ptaki, a na jaguarach skonczywszy. Niestety, wizyta w nim jest bardzo droga (600-700 dolarow za tydzien). My postanowilismy odwiedzic dzungle przylegajaca do parku. W planach mielismy przedostanie sie glownie rzeka (o dosc ciekawej nazwie: Madre de Dios - Matka Boska) do duzego miasta Puerto Maldonado, stamtad do Brazylii na jeden dzien i dalej do Boliwii.

Wyruszylismy autobusem z Cusco do Pilcopaty. Po osmiu godzinach jazdy dotarlismy do miasta w dzunglii. Nastepnego dnia zlapalismy ciezarowke do Shintui i ok. 13 bylismy na miejscu. Dalej mozna bylo poruszac sie tylko rzeka. Na nasze szczescie na brzegu byla lodka plynaca w naszym kierunku. Musielismy tylko odczekac godzina, az zostanie rozladowana i ruszylismy w podroz po Matce Boskiej.

Plynelismy przez prawdziwa dzungle. Wzdluz brzegow rosly rozne tropikalne drzewa, z ktorych zwisaly liany, a nad naszymi glowami z wielkim wrzaskiem przelatywaly papugi. Rzeka meandrowala, wiec plynelismy od jednego brzegu do drugiego. Po dwoch godzinach zaczelo zmierzchac i moglismy obserwowac zachod slonca nad Amazonia. Ostatni etap podrozy odbylismy w calkowitych ciemnosciach. Na szczescie bezpiecznie dobilismy do Boca Manu i... doznalismy szoku.

Na brzegu trwala fiesta. Przy "porcie" byly same bary - wszystkie otwarte z glosna muzyka. Ludzi jednak prawie nie bylo. Wskazano nam hotel - tu czekal nas drugi szok: 15 dolarow za osobe! Poszlismy szukac czegos tanszego i trafilismy na posterunek, gdzie zaoferowano nam darmowy nocleg. Zanim ulozylismy sie do snu pod moskitierami, komendant zabral papuge i kazal jakiejs dziewczynie zamiesc podloge, a sam wrocil do gry w karty.

O swicie pognalismy z plecakami do portu. Lodzi jednak nie bylo. Wszyscy mieszkancy Boca Manu mowili, ze trudno dostac sie do Colorado i oferowali tzw. ekspres za 300 dolarow. Przez caly dzien odplynelo wiele lodek, ale zadna w naszym kierunku. Gdy stwierdzilismy, ze juz za pozno, by cos przyplynelo, poszlismy na wycieczke do lasu. Wieczorem ugotowalismy makaron i znow przenocowalismy na posterunku.

Nastepnego dnia sytuacja sie powtorzyla - rano szybko poszlismy nad rzeke, lodki przyplyplywaly i odplywaly, a my pocilismy sie i walczylismy z gryzacymi nas muszkami. Obserwowalismy tez zycie miasta, choc raczej znajdowalo sie ono w letargu. Mieszkancy siedzieli, kupowali czasem cos od siebie nawzajem lub drzemali w hamaku. Przyplynelo kilka lodek z turystami, ktorzy zaopatrywali sie w kole, czipsy lub piwo i odplywali do swoich hoteli - 100 dolarow za noc. Pod koniec dnia jeden przewodnik powiedzial nam, ze szansa na dostanie sie do Colorado jest minimalna. W tamtym kierunku kursuja bowiem tylko 1-2 lodzie na miesiac. Postanowilismy wiec wracac, gdy tylko cos bedzie plynelo w kierunku Shintui.

Nie chcielismy naduzywac juz goscinnosci policji, wiec rozbilismy namiot obok prysznicow miejskich. Wszystko w Boca Manu bylo bardzo drogie, ale okazalo sie, ze kapiel kosztuje tylko 1 sola, wiec wreszcie moglismy sie umyc! Trzeci dzien w Boca Manu wygladal podobnie jak drugi. Urozmaiceniem byly ulewa i papuga, mieszkajaca w pobliskim barze. Co jakis czas wychodzila na wycieczke, skubala nam plecaki, a my uczylismy ja mowic. Slowo "Robert" opanowala nawet dosc szybko. Wieczorem zjawila sie lodz, ktora miala plynac do Shintui rano.

Czwartego dnia na przystani zjawilismy sie za dziesiec szosta, ale lodzi nie bylo. Pojawila sie dopiero o 9, zaladowana drewnem. Wpakowalismy sie na nia szybko i rozpoczelismy odwrot. Poniewaz plynelismy pod prad, cala podroz trwala 10 godzin z przerwa na nocleg. W Shintui samochod zjawil sie szybko (po 3 godzinach) i przed wieczorem bylismy w Pilkopacie. Tam czekala ciezarowka do Cusco (wszyscy pasazerowie naszego samochodu do niej wsiedli), ale my chcielismy odpoczac. Moglibysmy nie wytrzymac kolejnych kilkunastu godzin na twardych deskach (szczegolnie nasze siedzenia). Nastepny dzien spedzilismy na wycieczce w dzungli i wieczornym autobusem odjechalismy w kierunku Cusco.

P.S.
Jak policzylismy, na jednej rece mialem 100 ugryzien. Stwierdzilismy wiec, ze klimat umiarkowany nam bardziej odpowiada. Mimo to w nastepna podroz wyruszylismy do... dzungli w Boliwii.


skomentuj


Marcin, 2005-05-21 16:32:26
Cusco
Po powrocie z Machu Picchu postanowilismy troche odpoczac. Pierwszy dzien poswiecilismy na spanie, wloczenie sie po Cusco i nadrabianie zaleglosci internetowych. Odwiedzilismy tez agencje turystyczne, wypytujac o rafting (czyli splyw rzeka pontonem). Miasto bardzo nam sie spodobalo i zgodnie uznalismy je za najladniejsze w Ameryce Poludniowej (oczywiscie z tych, ktore odwiedzilismy). Cusco pelne jest pieknych budynkow zbudowanych przez Hiszpanow, a takze pozostalosci inkaskich. Po waskich i uroczych uliczkach mozna spacerowac godzinami.

Niedaleko miasta znajduje sie sporo ruin z czasow Inkow. Nastepnego dnia wybralismy sie wiec, by zwiedzic 4 najblizsze miejsca. Cala wycieczka zajmuje pol dnia. Najpierw pojechalismy autobusem do najdalszych ruin, a potem wracalismy pieszo, odwiedajac kolejne. Na szczescie najciekawsze znajduja sie na koncu, 30 minut od glownego placu miasta. Sa to pozostalosci fortecy, ktora miala chronic stolice panstwa inkaskiego od polnocy. Wiekszosc kamieni, z ktorych twierdza byla zbudowana, Hiszpanie wykorzystali do budowy wlasnych budynkow. Na szczescie, to co zostalo, i tak robi wrazenie.

Pod koniec wycieczki zaczepil nas pan i zaoferowal wycieczke konna, a ze nie byla droga, zgodzilismy sie. Dostalismy dwa konie o dosc dziwnych usposobieniach. Gosi chcial zawsze isc pierwszy (nic dziwnego - mial na imie Napoleon), a moj wybieral droge przez jakies chaszcze i nie dawal soba zbytnio kierowac. Do tego siodla byly malo wygodne, ale nam sie i tak podobalo. Na poczatku odwiedzilismy swiatynie ksiezyca, potem Zone X (labirynt skalnych korytarzy i podziemnych przejsc), a na koncu Balkon Diabla - naturalny balkon utworzony w stromej skale z widokiem na przeplywajaca nizej rzeke.

Kolejny dzien przeznaczylismy znowu na odpoczynek. Odwiedzilismy targ z pamiatkami, gdzie skusilismy sie na kilka przedmiotow. Wykupilismy tez rafting - wybralismy najtansza agencje, ktora oferowala splyw rzeka klasy III. Nastepnego dnia bardzo sie ucieszylismy, bo dolaczyli nas do innej grupy, ktora miala plynac szybsza rzeka. Oczywiscie kosztowalo to wiecej, ale my nic nie musielismy doplacac. Oboje stwierdzilismy, ze rafting to swietna zabawa i jesli tylko bedzie jeszcze mozliwosc sprobowania, na pewno z niej skorzystamy.

Ostatni dzien przed wyruszeniem do dzungli spedzilismy znowu spacerujac po miescie i robiac zdjecia oraz piszac zalegle relacje.


skomentuj


Marcin, 2005-05-14 01:35:37
Drezyna do Machu Picchu
Machu Picchu to najbardziej znana atrakcja Peru i chyba takze symbol Ameryki Poludniowej. Niestety, ostatnio zobaczenie go jest zarezerwowane dla osob z grubym portfelem. Oficjalnie sa dwa sposoby, na dostanie sie do Aguas Calientes - miasta lezacego u stop Machu Picchu. Pierwszy to pojechanie pociagiem (do Aguas Calientes nie prowadzi zadna droga samochodowa). Bilet z Cusco kosztuje 100 dolarow w dwie strony. Mozna troche oszczedzic, jadac z Ollantaytambo. Wtedy placimy ok. 70 dolarow, do tego dochodzi autobus z Cusco i nocleg, ale nie sa to duze wydatki). Mozna tez do Machu Picchu dojsc. Przejscie tzw. Inkaskiego Szlaku (Inca Trail) trwa od 2 do 5 dni. Kilka lat temu mozna bylo go pokonac samemu. Obecnie trzeba wykupic wycieczke, co kosztuje ok. 50 dolarow na dzien.

Nam udalo sie jednak znalezc trzecia droge - duzo tansza, oczywiscie. W przewodniku "Trekking in Central Andes" znalezlismy wedrowke, konczaca sie w Machu Picchu. Trwa kilka dni, ale mozna ja skrocic, dojezdzajac do Santa Teresy, wioski znajdujacej sie niedalego Aguas Calientes.

Po przybyciu do Cusco wsiedlismy do autobusu jadacego w kierunku Quillabamby - miejscowosci lezacej w dzungli. Po 9 godzinach jazdy dotarlismy do miasta, w ktorym na rynku rosly papaje, palmy daktylowe i bananowce, na antenach telewizyjnych trawa, a Internet byl dostepny tylko przez satelite. Na drugi dzien wstalismy wczesnie, by zlapac mikrobus lub ciezarowke do Santa Teresy. Wyjechalismy ok. 12 i trzy godziny pozniej bylismy na miejscu. Zaladowalismy na siebie plecaki, a miejscowi wskazali nam droge. Na poczatek musielismy przedostac sie na druga strone rzeki. Spoceni i zziajani dotarlismy do konca sciezki, a tam... nie ma mostu! Za to jest stalowa lina rozciagnieta miedzy dwoma brzegami, a na linie wagonik. Sila napedowa byl podrozny, siedzacy w stalowej klatce i przeciagajacy sie na druga strone.

Z przewodnika wynikalo, ze czeka nas teraz 6-7 godzin marszu po zrujnowanych torach. Okazalo sie jednak, ze przez polowe trasy prowadzi droga, ktora jezdza nieliczne samochody. Po pol godzinie marszu nadjechala ciezarowka i za 0,3 dolara od osoby przejechalismy ten odcinek. Dalej rzeczywiscie jedyna droga prowadzila po torach. Zaczelismy marsz, ale po godzinie sciemnilo sie. Nie bylo nawet ksiezyca, tylko od czasu do czasu mrugaly swietliki. Rozbilismy wiec namiot miedzy bananowcami i zasnelismy wsrod krzykow ptakow i buczenia owadow.

Nastepnego dnia wstalismy wczesnie. Zwinelismy mokry namiot i ruszylismy przed siebie. Caly czas siapil deszcz. Po 1,5 godziny nadjechala drezyna. Oczywiscie wladowalismy sie do niej i tak pokonalismy ostatni odcinek trasy do Aguas Calientes. Tam szybko znalezlismy hotel i pognalismy na autobus. Kosztowal sporo (6 USD od osoby), ale nie mielismy ochoty na 2,5-godzinny marsz pod gore. Jeszcze tylko zakup horendalnie drogich biletow do Machu Picchu (25 USD) i moglismy ogladac... mgle zakrywajaca miasto Inkow.

Przez caly ranek i poludnie mgly to sie przerzedzaly, to gestnialy. Z jednej strony zaslanialy nam ruiny, ale z drugiej dodawaly miejscu niesamowitego charakteru. Przez caly dzien chodzilismy wsrod kamiennych budowli, robiac zdjecia. Po poludniu sie przejasnilo i moglismy zobaczyc Machu Picchu w calej okazalosci. Spoznilismy sie tylko na wejscie na Huayna Picchu, szczyt gorujacy nad ruinami. Miasto Inkow okazalo sie ciekawe, ale oboje uznalismy, ze swoj klimat zawdziecza glownie polozeniu. Lezy wysoko, otoczone glebokimi dolinami i strzelistymi szczytami. Ok. godziny 16 skonczylismy zwiedzanie. Aby zaoszczedzic 12 dolarow, zeszlismy do Aguas Calientes pieszo (godzina marszu ostro w dol).

Po kolejnej wczesnej pobudce ruszylismy w droge powrotna. Tym razem cala trase po torach pokonalismy pieszo. Od Aguas Calientes towarzyszyl nam pies. Myslielismy, ze idzie do jednego z domkow niedaleko miasta, ale ewidentnie szedl z nami. Wracal, gdy maszerowalismy wolniej lub czekal podczas odpoczynkow. Najwiekszy problem sprawilo mu przejscie mostu kolejowego. Caly czas mial szeroko rozlozone lapy i stawial kroki bardzo ostroznie. Gdy blacha, po ktorej szlismy, wyginala sie, padal na nia plackiem. Po dotarciu do drogi wsiedlismy na ciezarowke. Pies wygladal na smutnego i bardzo zdezorientowanego. Bylo nam go szkoda, ale przeciez nie moglismy go zabrac.

W Santa Teresie bylismy przed 13. Niestety, okazalo sie, ze minibusy do Quillabamby sa nastepnego dnia o trzeciej w nocy. Co prawda zebralo sie troche osob, ktore chcialy jechac i zaplacic wiecej, ale ostatecznie nic z tego nie wyszlo. Przespalismy sie w autobusie zaparkowanym przy ulicy i w nocy ruszylismy w droge powrotna. Wysiedlismy wczesniej w Santa Marii. Dzieki temu bylismy pewni, ze nie spoznimy sie na autobus do Cusco i zaoszczedzilismy odrobine pieniedzy. W miasteczku bylismy o piatej, a autobus przyjechal cztery godziny pozniej. Dzieki temu moglismy zobaczyc, jak dzunglowa osada budzi sie do zycia.


skomentuj


Marcin, 2005-05-11 01:20:16
Kanion Colca i Arequipa
Dla wszystkich Kanion Colca zaczyna sie w Chivay, bo to miasto znajduje sie na jego poczatku (patrzac od Arequipy). Jednak wiele wycieczek jedzie od razu do do Cobanaconde, gdzie mozna zejsc na dno kanionu, lub zaczyna treking gdzies za Chivay, a konczy w Cobanaconde. My bylismy troche zmeczeni po wyprawie do zrodel Amazonki, wiec nie mielismy specjalnej ochoty na kolejne lazenie. Pojechalismy wiec do Cobanaconde z zamiarem spokojnego obejrzenia kanionu z gory.

Do miasta przyjechalismy wieczorem. Na drugi dzien dlugo wylegiwalismy sie w lozku, a potem poszlismy w kierunku widniejacej niedaleko doliny. Chcac, nie chciac, trafilismy na sciezke, ktora prowadzila do rzeki Colca, ale zboczylismy z glownego szlaku i szlismy zboczem kanionu, polujac na owoce kaktusow. Tych roslin bylo tam duzo, ale - niestety - wiekszosc nie owocowala. Po kilku godzinach wrocilismy do hotelu.

Nastepnego dnia rano pojechalismy do miejsca, bedacego obowiazkowym punktem wszystkich wycieczek - Cruz del Condor. Znajduje sie ono na skraju kanionu. Niedalego gniezdza sie kondory, ktore prawie codziennie rano pojawiaja sie w tym samym miejscu. Rzeczywiscie - pojawilily sie punktualnie o 8, a po godzinie zniknely. Przylecialy jeszcze na moment, gdy tlumy turystow wsiadly do swoich autobusow i odjechaly. Przez te 60 minut krazyly nad naszymi glowami albo obok, czesto w odleglosci 5 metrow. Czasem bylo slychach szum powietrza przelatujacego miedzy piorami ich skrzydel. Widowisko bylo hipnotyzujace. Gdy sie skonczylo, pojechalismy do Arequipy.

Przed wieczornym odjazdem do Cusco postanowilismy zwiedzic klasztor Santa Catalina. Przez 400 lat - choc znajdowal sie w srodku miasta - byl on odizolowany od swiata. Wewnatrz murow, na powierzchni ok. 2 ha bylo osobne miasteczko z budynkami, ulicami i placami. Kilkadziesiat lat temu otworzono je i udostepniono turystom, choc zakonnice nadal mieszkaja w niewielkiej jego czesci. Miejsce jest magiczne i wyglada, jakby czas sie w nim zatrzymal. Gosi tak sie podobalo, ze pytala mnie, czy mezatka moze zostac zakonnica. Na szczescie z klasztoru wyszlismy razem.

Po pieciu godzinach spedzonych na terenie Santa Cataliny udalismy sie jeszcze na krotkie zwiedzanie miasta. Szczegolnie podobala nam sie Plaza de Armas (tak sie nazywa glowny plac w prawie kazdym peruwianskim miescie), otoczona z trzech stron arkadami i zamknieta katedra. Miasto bardzo nam sie podobalo, ale nie wiedzielimy, ze udajmy sie do jeszcze ladniejszego.


skomentuj


Wiecej relacji w archiwum.

Archiwum

grudzień 2005 (3)
listopad 2005 (5)
październik 2005 (2)
wrzesień 2005 (5)
sierpień 2005 (2)
lipiec 2005 (2)
czerwiec 2005 (3)
maj 2005 (6)
kwiecień 2005 (4)
marzec 2005 (6)
luty 2005 (8)
styczeń 2005 (4)