Marcin, 2005-02-26 19:14:34 Autostop
Zgodnie z planem mielismy jak najwiecej podrozowac autostopem. Postanowilismy sprobowac od Trelewa. Wyszlismy rano za miasto na droge wylotowa (3 km marszu) i zaczelismy lapac. Dosc szybko zatrzymal sie pierwszy samochod, ale jechal w innym kierunku. Z nastepnym to samo. Okazalo sie, ze 2 km dalej jest skrzyzowanie, przy ktorym powinnismy stanac. Trzecie auto zabralo nas wlasnie do tego miejsca.
Pracowicie machalismy na przejezdzajace pojazdy, ale zaden nie chcial stanac. 40 m za nami stalo dwoch Argentynczykow i tez probowalo szczescia. Nie mieli go - tak jak my. Ok. 16 zrezygnowalismy. Na pobliskiej stacji benzynowej zapytalem, czy mozna sie rozbic. Zgodzili sie. Gdy wracalem do Gosi, zatrzymala sie cysterna. Wladowalismy sie do szoferki z plecakami (ledwo nam sie udalo) i pojechalismy. Do wieczora przebylismy 400 km.
Po noclegu na dziko nastepnego dnia probowalismy dalej. Pierwszym samochodem dojechalismy do centrum miasta. Potem przeszlismy 4 km w poszukiwaniu wylotu. Zrezygnowani (miasto nie chcialo sie skonczyc) podjechalismy autobusem kilka kilometrow. W koncu znalezlismy sie na trasie wylotowej.
I znowu - machalismy caly dzien i kilkadziesiat metrow przed nami stopa lapalo dwoch chlopakow. Wieczorem wyszukalem miejsce na namiot. Zastanawialismy sie tylko, gdzie isc po wode, gdy znikad tylem podjechal samochod (zadne z nas go nie widzialo, jak nas mijal) i zabral nas do miasta odleglego o 80 km.
Byl juz wieczor i poszlismy na kemping odlely od miasta o kilka kilometrow. Juz do niego podchodzilismy, gdy sam zatrzymal sie samochod i zabral nas. Tym razem mielismy przejechac ponad 700 km! Jechalismy noca z predkoscia 150 km/h.
W Rio Gallegos nasze szczescie sie skonczylo. Caly dzien machania i nic. Gdy wracalismy do miasta, zobaczylismy dwoch chlopakow lapiacych stopa. Mieli tabliczke z napisem "Ushuaia 100 peso" (tylko 70 peso mniej, niz dwa bilety autobusowe).
Biletow na kilka najblizszych dni nie bylo. Wpisalismy sie na liste rezerwowa, bo podobno czesto ktos rezygnowal. Na szczescie nastepnego dnia podstawili dodatkowy autobus i z opoznieniem, ale jednak dotarlismy wieczorem do Ushuaii. Po drodze na chwile wjechalismy do Chile.
Jestesmy na koncu swiata!
P.S.
Przedostatnie zdjecie przedstawia drugie oblicze Argentyny. Kraj nie otrzasnal sie po niedawnym kryzysie. Stosunkowo czesto widujemy strajki, blokady drog i demonstracje. W Buenos Aires na glownym deptaku sporo jest zebrzacych dzieci, a w bocznych ulicach ludzie przetrzasali smieci. skomentuj
Marcin, 2005-02-15 17:29:06 Zwierzaki
Jestesmy juz w Patagonii. Zaczelismy od Puerto Madryn, niezbyt duzego (80 000 mieszkancow) miasta lezacego nad oceanem. Znajduje sie ono u wlotu do Polwyspu Valdes. Glowna atrakcja tego miejsca sa rozne zwierzeta, ktore u wybrzezy maja swoje kolonie i miejsca rozrodowe.
Pierwszy dzien spedzilismy na... niczym. Wloczylismy sie po miasteczku i wylegiwalismy sie na plazy. Co prawda woda nie jest najcieplejsza i pelno w niej glonow, ale zawsze to ocean i zal bylo by sie nie wykapac. Byla z reszta sobota i na podobny pomysl wpadlo wiele osob.
Polwysep jest duzy i da sie go zwiedzac tylko samochodem. Na szczescie jedno miejsce, gdzie mozna spotkac zwierzeta, jest blisko (17 km). Nastepnego dnia wypozyczylismy wiec rowery i pojechalismy ogladac lwy morskie w Punta Loma. Bylo bardzo goraco, a droga zwirowa, wiec jechalo sie dosc ciezko. Na szczescie juz po godzinie okazalo sie, ze jestesmy na miejscu. Punta Loma to rezerwat, wiec musielismy kupic bilety (10 peso). Sam brzeg jest ogrodzony i do zwierzat da sie podejsc na ok. 30 metrow. Na ogladaniu glownie wylegujacych sie lwow morskich spedzilismy ok. godziny.
W drodze powrotnej zatrzymalismy sie na plazy. Tym razem woda byla duzo czystsza i nie bylo turystow. Zrobilismy maly piknik i wykapalismy sie kilka razy. Ok. godziny 17 bylismy z powrotem w miescie.
Na drugi dzien pojechalismy na wycieczke. Mielismy pecha - akurat tego dnia pogoda sie zepsula. Na dodatek rano zawsze byly chmury, wiec nie wzielismy niczego cieplego. Podobnie z reszta zrobili pozostali uczestnicy wycieczki. Na szczescie zwierzeta dopisaly.
Pierwsza w programie miala byc fakultatywna wycieczka ladzia (m.in. polaczona z nurkowaniem), ale poniewaz chetna byla tylko jedna osoba, pojechalismy od razu dalej. Po drodzie spotkalismy nasze znajome guanako.
Na poczatek udalismy sie do kolonii lwow morskich. Bylo ich znacznie wiecej niz w Punta Loma i moglismy podejsc blizej. Zwierzaki wylegiwaly sie na piasku, porykujac od czasu do czasu. Najwiejsze samce mialy jasna grzywe i rzeczywiscie wygladaly jak lwy. Ryczaly tez podobnie. Male lwiatka beczaly bardziej jak owce.
Kolejna niespodziewana atrakcja byly zwierzeta, ktore spotkalismy na parkingu. Byl lisek, ktory szybko uciekl, ale zdazylem mu zrobic zdjecie. Rewelacja byly jednak pancerniki. Biegaly miedzy samochodami i turystami, szukajac czegos do jedzenia. Byly smieszne z tym swoim przebieraniem nozkami i przypominaly gigantyczne owady. Podchodzily nawet na metr do ludzi. Gosia wyciagnela do jednego reke. Podszedl do niej i delikatnie ugryzl w palec. Nie musze dodawac, ze Gosia byla w niebo wzieta.
Drzac z zimna, wsiedlismy do busa i pojechalismy do kolonii pingwinow Magellana. Tym razem byly doslownie o metr od nas. Byly to same mlode osobniki i wygladaly karzelkowato, ale zawsze to pingwiny. 60 km od
Puerto Madryn jest olbrzymia kolonia tych ptakow. Tam mozna chodzic miedzy nimi, ale trzeba wykupic osobna (droga) wycieczke, wiec nie pojedziemy tam.
Ostatnim miejscem, do ktorego pojechalismy, byla kolonia sloni morskich. Luty to nie jest dobra pora na ogladanie tych zwierzat, poniewaz wiekszosc jest wtedy na Antarktydzie. Na polwysep przyplywaja
w czerwcu i lipcu. Niemniej jednak kilka osobnikow wylegiwalo sie na
plazy. O ile lwy troche sie ruszaly, o tyle slonie aktywnosc ograniczaly do otwierania oczu, ziewania i sporadycznego prychania.
Tylko niektore chodzily po plazy. Mimo to bardzo nam sie podobalo.
Gdy wracalismy, zaczelo sie przejasniac i szybko wyszlo slonce. Na
koniec zatrzymalismy sie w Puerto Piramide, jedynym miescie na
polwyspie. Miescie to duzo powiedziane - osada ma charakter turystyczny
i mieszka w niej 250 osob. Gdy juz obeszlismy cala miejscowosc,
polozylismy sie na chwile na plazy i zrobilismy maly piknik. Od morza
wybiegly w nasza strone dwa psy. Myslelismy, ze skreca, a one
przybiegly prosto do nas. Jeden zaczal sie tarzac w piasku, a drugi
uwalil sie na mnie, tesknie spogladalac w kierunku paczki krakersow. Co
bylo robic - dalem mu kilka. Drugi to zobaczyl i tez przyszedl po
przekaske. Nie chcial jednak jesc suchych! Dopiero, kiedy umoczylem je
w karmelowym kremie, polknal ciastko ze smakiem.
Ok. 17 wrocilismy do miasta. Dzis ruszamy dalej na poludnie.
skomentuj
Marcin, 2005-02-10 16:55:32 Juz dobrze Wczoraj dostalismy nowy paszport i potwierdzenie rezerwacji biletow lotnicznych (odbierzemy je przed samym wylotem), a dzis odzyskalismy stracone czeki podrozne. W kieszeni mamy tez bilety do Patagonii (Puerto Madryn) i wieczorem ruszamy dalej. skomentuj
Gosia, 2005-02-09 22:48:51 Czeski film OK... nie lubie pisac, ale ta historia w znacznej czesc dotyczy mnie, wiec naskrobie kilka slow.
Graliscie kiedys w filmie? Ja tak... szkoda tylko, ze byl czeski i nikt nie wlaczyl kamery.
Wydawalo mi sie, ze moj palec bedzie naszym najwiekszym zmartwienie w ciagu kilku najblizszych dniu pobytu w Mendozie. Rzeczywistosc jednak splatala nam figla...
Wszystko zaczelo sie wieczorem w dniu naszego powrotu z gor do Mendozy. Szczesliwi, wykapani i najedzeni poszlismy do kafejki internetowej oglosic swiatu, ze zyjemy i zdobylismy Aconcague. Rozentuzjazmowani czytalismy maile od znanych i nieznanych nam osob, ktore zyczyly nam powodzenia i dopingowaly w naszym przedsiewzieciu.
W pewnym momencie... #$@X@!!!! NIE MA MOJEGO PLECAKA!!!!!!!!!
No i zaczal sie film... Zrobilo mi sie ciemno przed oczami... To niemozliwe!!! Paszport, czeki, kasa, bilety lotnicze, aparat ze zdjeciemi z gor wlasnie rozplynely sie w ciemnosciach.
Chlopak z kafejki zadzwonil po policje. Patrol zamiast zrobic cokolwiek uzytecznego (chocby zapytac osob w kafejce, czy cos widzialy), spisal nasze dane i zabral nas na posterunek. Pierwszy raz jechalam radiowozem - ciekawy czy wszystkie maja z tylu plastikowe siedzenia?
Na komisariacie narobilismy zamieszania, poniewaz zaden policjant nie znal dobrze angilskiego. W koncu jednak funkcjonariuszowi na migi i lamana angielszczyzna udalo sie sporzadzic na kartce raport, ktory nastepnie zostal przepisany do zabytkowego komputera i wydrukowany na jeszcze bardziej leciwej drukarce (podczas drukowanie trzeba bylo ja 4 razy restartowac).
Dostalismy dwie kopie raportu i moglismy sie zmywac. Panowie policjanci z ulga wrocili o ogladania maczu. Byla godzina 11.00, cieply wieczor w Mendozie, a ja czulam sie strasznie. Moglam wymienic wtedy tysiac rzeczy, ktore zapobieglyby kradziezy... Niestety, plecaka nie bylo... chlip, chlip... Najbardziej bylo mi zal rzeczy, ktore dla zlodzieja nie mialy zadnej wartosc: zdjec i pieczatek w paszporcie :(
Zalamani wrocilismy do schroniska.
Nastepnego dnia udalismy sie do kafejki internetowej. Spisalismy numery i adresy ambasady, biura Lufhansy oraz American Express i zabralismy sie do pracy. Na pierwszy ogien poszedl paszport. Po rozmowie z konsulem przeslalismy faksem ksero paszportu oraz raportu policyjnego i czekalismy na potwierdzenie moich danych w Polsce.
Z czekami bylo gorzej. Marcin spedzil godzine, wiszac na telefonie i podajac rozne dane - od adresu zamieszkania do numeru telefonu Monstera! Ale to i tak bylo malo. W koncu pani poprosila o ponowny kontakt w poniedzialek.
Odzyskanie biletow lotniczych ma sprawic najmniej problemow. Wystarczy udac sie do biura Lufthansy w Buenos Aires, uiscic drobna oplate w wysokosci 200 USD i bilety bedziemy mieli w kieszeni.
Kiedy goraczka zwiazana z kradzieza opadla, przypomnielismy sobie o odmrozonym palcu. Dwa dni minely, a ja nadal nie mialam w nim czucia. Postanowilismy udac sie do lekarza. Jeszcze w Plaza de Mulos doktor poradzil nam, abysmy poszli na kontrole do Szpitala Centralnego. Wypisal nam tez informacje dla szpitala... Niestety, ja tez zwineli :(
W szpitalu bylo lepiej niz na komisariacie: na recepcji pusto, pelno blakajacych sie pacjentow i nikogo, kto by mowil po angielsku.
W koncu zajal sie nami sanitariusz, ktory zaprowadzil nas w jakies podziemia. Po dluzszej chwili wrocil z lekarzem, ktory wystawil diagnoze: "pequena infection" (mala infekcja). Wypisal recepte na antybiotyk i bylismy wolni.
Poniewaz argentynska panstwowa sluzba zdrowia nie wzbudzila naszego zaufania, postanowilismy udac sie do lekarza prywatnego.
Klinika wygladala profesjonalnie, ale ze znajomoscia angielskiego nie bylo lepiej. Co prawda, gdy tlumaczylismy pani doktor zasady korzystania z naszego ubezpieczenia, ta kiwala ze zrozumieniem glowa, na koncu jednak i tak musielismy wylozyc pieniadze z kieszeni. Na szczescie rachunek byl maly - tylko 10 USD.
Pani doktor potwierdzila diagnoze lekarza ze szpitala. Zapisal antybiotyk i te same leki, ktore dostalam w bazie oraz umowila nas na konsultacje do Szpitala Wloskiego. Poszlismy tam nastepnego dnia. Pan doktor obejrzal palec, powiedzial, ze wszystko jest dobrze i kazal lykac zapisane leki. Wyszlismy szybko, nie pytajac sie, czy jestesmy cos winni.
Dzis jestesmy juz w Buenos Aires. Probowalismy dojechac tu stopem, ale po 3 godzinach machania zniecheceni kupilismy bilety autobusowe. Pech nie do konca nas opuscil, bo autobus spoznil sie 3 godziny, stalismy w jakiejs blokadzie nastepne 1,5 godziny, a juz w Buenos Aires musielismy wziasc taksowke do schroniska, poniewaz metro strajkowalo.
P.S. I
Mam nadzieje, ze to juz koniec czeskiego filmu.
P.S. II
Grzesiu, wielkie dzieki za pomoc! skomentuj
Marcin, 2005-02-07 18:14:53 Aconcagua - powrot Zdobylismy szczyt, jestesmy szczesliwi, teraz wystarczy tylko zejsc. Niby takie
to proste...
Cala noc wial wiatr. Ja zatkalem sobie uszy stoperami, zeby sie tym nie
przejmowac, a Gosia trzymala kciuki, zeby namiot wytrzymal i podpierala jego
sciany. Rano sytuacja nie poprawila sie. Wrecz przeciwnie - bylo gorzej, bo
zaczal sypac drobny, zmrozony snieg. Dodatkowo wiatr go zawiewal z duza sila.
Siedzielismy w namiocie, zastanawiajac sie, co robic dalej. Widocznosc byla
kiepska, a my nie znalismy drogi w dol, bo chcielismy schodzic normalnym
szlakiem. Ok. godziny 11 zapadla decyzja: zwijamy sie i idziemy do Berlina
(obozu na wysokosci ok. 5800 m n.p.m.). Podjelismy ja glownie dlatego, ze
balismy sie o namiot. Dodatkowo bylismy dosc wysoko i nie wiedzielismy, jak
zareaguja nasze organizmy na kolejna noc na 6000.
Spakowalismy sie wewnatrz namiotu i wynieslismy plecaki. Przygotowywalismy
sie do zwiniecia namiotu, kiedy przyszedl megapodmuch. Gosia rzucila sie ratowac
plecaki, ktore zaczely zsuwac sie w kierunku przepasci, a ja trzymac namiot.
Niestety, wiatr przewrocil i namiot i mnie. Uslyszelismy odglos dartego
materialu... Oboje staralismy sie utrzymac zniszczony namiot. Po polminutowej
walce opanowalismy go na tyle, ze udalo sie go zwinac w rulon i przyczepic do
plecaka. Zebralismy szpilki, urwany odciag i ruszylismy w dol.
Z GPS-a wynikalo, ze do nastpnego obozu jest niecale 900 m w poziomie i 400 w
pionie. Widocznosc byla prawie zerowa. Wial silny wiatr nawiewajacy nam w twarz
drobiny zmarznietego sniegu. Pierwsze 100 m drogi znalismy, bo pokrywaly sie
trasa na szczyt. Liczylismy, ze potem sciezka bedzie na tyle wyrazna, ze trafimy
do obozu. Poczatkowo tak bylo, ale potem drozek zrobilo sie kilkanascie.
Zaczelismy isc bez rakow, ale po tym jak Gosie wiatr przewrocil, szybko je
zalozylismy. W obozie wiatr wial podmuchami, ale jak tylko zeszlismy nizej,
okazalo sie, ze dmie caly czas. Po ok. 45 minutach dotarlismy do tzw. Bialych
Skal. Do obozu bylo jeszcze ok. 350 m, ale bylismy juz bardzo wyczerpani. Nie do
konca wiedzielismy jak isc dalej. Widocznosc byla ok. 5 m., a na dodatek nie
dalo sie patrzec w przod dluzej niz sekunde, tak silny byl wiatr.
Na szczescie skaly stanowily ochrone przed wiatrem (pierwsza na trasie).
Zostawilem Gosie i poszedlem szukac drogi. Dosc szybko ja znalazlem, ale
postanowilem dojsc az do obozu. Po ok. 20 minutach szybkiego marszu w dol
zobaczylem namiot i chatke. Zostawilem plecak i zawrocielem. Okazalo sie jednak,
ze o ile schodzilo sie latwo, o tyle w gore prawie nie moge isc. Zastanawialem
sie, czy nie isc najpierw po pomoc, ale przeciez nawet z kims musialbym czlapac
pod gore. Zacisnalem wiec zeby i ruszylem po Gosie.
Po dluzszym marszu zobaczylem cos, co przypominalo skaly, przy ktory zostala
Gosia. Krzyknalem i zobaczylem postac, ktora ruszyla w moja strone. Dosc szybko
pokonalismy droge w dol. Zastukalismy do drzwi chatki, ktore sie otworzyly, a my
weszlismy do srodka. Wewnatrz, na malej powierzchni gniezdzilo sie 7 osob.
Dostalismy po kubku herbaty. Gosia zostala, a ja poszedlem po plecak.
Gdy bylismy juz bezpieczni, moglismy sie sobie przyjrzec. Na twarzach, na
rzesach, wlosach, a ja na brodzie mielismy lod. W chatce byli sami
Argentynczycy. Jeden polgluchy dziadek i komercyjna wyprawa, skladajaca sie z
dwoch przewodnikow i czterech turystow. W srodku byl tlok, bo chatka byla
mikroskopijna. Jej powierzchnia byla prawie rowna 9 karimatom, ktore
rozlozylismy wieczorem.
Bylismy zziebnieci, ale bezpieczni. Argentynczycy pomogli nam sie ogrzac
(mieli termofory) i poczestowali kolacja.
Nastepnego dnia pogoda sie poprawila. Nadal bylo bardzo zimno, ale mniej
wialo i snieg nie sypal tak mocno. Wspolmieszkancy naszej chatki z komercyjnej
wyprawy zastanawiali sie, czy nie isc na szczyt, ale ostatecznie ok. 12 godziny
zeszli do bazy. W chatce zostalismy my i dziadek, ktory postanowil isc do gory.
Z wielkim wysilkiem spakowal sie i wyszedl na mroz. Po 10 minutach jednak
wrocil. Sapiac, rozlozyl legowisko i polozyl sie.
My zrobilismy sniadanie i zaczelismy sie zbierac. Widzac to, dziadek
postanowil jednak zejsc do nizszego obozu. Po naszym wyjscu w Berlinie nie bylo
juz nikogo. Dogonilismy dziadka i pomoglismy mu zalozyc raki.
Po 5 godzinach bardzo zmeczeni dotarlismy do bazy (Plazy de Mulos).
Rozbilismy namiot (straty nie byly zbyt duze - pogiete maszty i urwany odciag
oraz odpruty fartych sniezny) i poszlismy zjesc cos normalnego. Za 15 USD w
milym namiotowym barze kupilismy pizze i dwie puszki koli. Jako zdobywcy szczytu
wzbudzilismy w barze mala sensacje.
Wieczorem poszlismy tez do lekarza. Lewy paluch Gosi wygladal dziwnie i
nie bylo w nim czucia. W chatce straznikow tloczylo sie pelno ludzi z roznymi dolegliwosciami. Doktorzy zbadali paluch i stwierdzili lekkie odmrozenie oraz zaordynowali jakies tabletki. Kazali przyjsc rano na kontrole. Powiedzieli, ze za dwa dni powinno byc dobrze.
Mielismy plan ruszyc na drugi dzien dalej. Jednak pogoda byla kiepska (mgla i
snieg) i dopiero ok. 14, po wysuszeniu spiworow opuscilismy baze. Nie doszlismy
jednak do kolejnego obozu i musielismy biwakowac po drodze. Nastepnego dnia
kontunuowalismy marsz i zmeczeni ok. 18 znalezlismy sie przy wyjsciu z parku.
Dopelnilismy formalnosci, rozbilismy namiot i poszlismy spac.
Nastepnego dnia przeszlismy 4 km dzielace nas od najblizszej miejscowosci (Puente del Inca). Zjedlismy normalny obiad, ja wykapalem sie w cieplych zrodlach, a Gosia w tym czasie zawarla znajomosc z Ekwadorczykiem, ktory chce zdobyc solo Korone Ziemi. Brakuje mu tylko Everestu, a Aconcague zaliczyl w 4 dni!
skomentuj
Marcin, 2005-02-05 17:14:09 Aconcagua - na szczyt W bazie od razu spotkalismy Polakow. Grzesiek i Gosia chcieli wchodzic Droga Polakow bezposrednio przez lodowiec. Mieli maly jednopowlokowy namiocik, goreteksowe buty i plecaki po 15 kg. Nie dysponowali za to kurtkami puchowymi i skorupami. Grzesiek twierdzil, ze jego kolega wszedl na szczyt w adidasach. Gosia po rozmowie z nim zaczela sie zastanawiac, ze moze przesadzilismy z iloscia sprzetu. Mialo sie jednak okazac, iz nie.
Na poczatek podbilismy nasze pozwolenia oraz odwiedzilismy lekarza, ktory zbadal nasza aklimatyzacje. Wyszlo, ze ja mam typowa, Gosia bardzo dobra. Nastepnego dnia wyszlismy wiec na lekko do pierwszego obozu. Bez duzych plecakow szlo sie dobrze i po 4 godzinach bylismy na miejscu. Zostawilismy tam line oraz dwie buletki benzyny i wrocilismy. Wieczorem nasi znajomi poszli na pizze - 15 dolarow, ale dostali takze dzban soku! My zjedlismy codzienna porcje liofilizatow.
Nastepnego dnia przenieslismy sie do 1 obozu (4900 m n.p.m.). Z calym ladunkiem szlo sie oczywiscie trudniej. Tym bardziej, ze czesc trasy stanowilo osypisko i co krok zsuwalismy sie. Po 6 godzinach dotarlismy jednak na miejsce. Dwie godziny pozniej przyszli Grzesiek i Gosia. My w tym czasie odbywalismy sesje zdjeciowa na malowniczej skale.
Kolejny dzien to wyjscie aklimatyzacyjne do obozu drugiego (5830 m n.p.m.). Szlismy przez przelecz Ameghino, ktora nazywana jest takze Przelecza Wiatrow. Rzeczywiscie - wialo jak diabli, ale za to widoki byly niesamowite. Po dojsciu na miejsce znow zrobilismy depozyt i wrocilismy do jedynki.
Po mroznej nocy spakowalismy nasze coraz lzejesze, ale nadal ciezkie plecaki i ruszylismy do obozu drugiego. Na miejscu rozbilismy namiot. Gosia rozkladala w jego wnetrzu nasze rzeczy, a ja poszedlem po depozyt. Niestety - zniknal! Krotkie sledztwo wykazalo, ze zabrali go Wlosi. Na szczescie jednak butelke z benzyna podarowali Francuzom, ktorzy oddali ja nam. Lina jednak przepadla, co jest mala przeszkoda w realizacji dalszych planow, ale jakos damy sobie rade.
Zgodnie z planem nastepnego dnia mielismy przenisc sie do trzeciego obozu (6250 m n.p.m.), ale troche bolaly nas glowy, wiec wybralismy sie tam tylko na lekko. Wieczorem od ekipy francuskiej dowiedzielismy sie, ze nasi znajomi musieli zawrocic z powodu klopotow Gosi z aklimatyzacja.
Rano mielismy ruszac wyzej, ale zerwal sie silny wiatr. Przez caly czas targalo namiotem, wiec prawie sie z niego nie wychylalismy, przytrzymujac maszty. W polowie dnia wyszedlem poprawic kamienny murek, dzieki czemu do wieczora mielismy spokoj. W nocy jednak wiatr zmienil kierunek i znowu szarpal jak szalony naszym malym domkiem. Na dodatek temperatury byly juz niskie, wiec z kurtek puchowych nie wychodzilismy ani w dzien, ani w nocy. Obok rozbila sie wyprawa komercyjna, ktora miala radio. Podsluchiwalismy prognozy pogody, ale sie nie sprawdzaly.
Rano wiatr sie uspokoil. Mielismy dosc bezczynnosci i obserwowania ludzi schodzacych ze szczytu (rozbilismy sie obok drogi widacej do gory), wiec zwinielismy namiot i przenieslismy sie do obozu trzeciego. Bylismy tam sami. Wiekszosc atakowala Acncague z obozu drugiego. Poniewaz oznaczalo to 12 godzin marszu, a mnie troche bolalo kolano, wolelismy skrocic wyjscie na szczyt.
Pobudke zaplanowalismy na piata. Jednak o tej godzinie (i w tej temperaturze - minus 19 w namiocie) wygrzebywanie sie z cieplych spiworow nie nalezy do przyjemnosci. Zjeslismy sniadanie i czekalismy na pierwsze promienie slonca. Ok. 6.30 ruszylismy.
Poczatkowa droga prowadzila do malego schronu zwanego Independencia. Wial silny wiatr i trudno bylo oddychac. Po okolo 40 minutach doszlismy do Independencji. Budka byla zrujnowana, ale ze akurat w tym miejscu nie wialo, zebralo sie tam kilka osob. Czekaly one nie wiadomo na co. My zalozylismy raki, sprawdzilismy wysokosc i temperature (juz tylko -11). Gdy nie bylo juz co robic, spytalem sie, dlaczego nie ida. Myslalem, ze z jakiegos powodu trzeba czekac. Okazalo sie, ze czesc rozwaza powrot z powodu zimna. Zjedlismy wiec po batonie i ruszylismy w gore.
Przed nami ruszyl tylko jeden starszy czlowiek. Nie mial kurtki puchowej, a jego wyposazenie bylo lekko leciwe. Szedl jednak do przodu niestrudzenie i mial byc na szczycie przed nami.
Kolejny odcinek to sciezka pnaca sie lekko pod gore i straszliwy wiatr. Po drodze byla tylko jedna skala, za ktora bylo mozna sie schronic. Przez caly wiec czas szlismy pod wiatr, ktory mimo naszych kurtek przewiewal nas do szpiku kosci i utrudnial oddychanie.
Po 1,5 godziny doszlismy do skalnego rumowiska, ktore bylo ostatnim etapem wspinaczki. Ogrzalismy sie troche, zjedlismy cos i ruszylismy pod gore. Niestety, po kilku krokach zepsul mi sie kijek. Po 20-minutowej probie naprawy poszlismy dalej. Droga byla fatalna, ale koniec wspinaczki zdawal sie byc blisko.
Ok. godziny 14 zmeczeni ale szczesliwi stanelismy na szczycie. Widoki byly niesamowite. Wszystko bylo pod nam! Na gorze zabawilismy 40 minut. Oprocz nas bylo tam jeszcze kilka osob. Odpoczelismy, porobilismy zdjecia i trzeba bylo schodzic.
Droga w dol nie byla juz taka meczaca, mimo, ze wialo nadal mocno. Ok. 18 bylismy w naszym namiocie.
skomentuj
Marcin, 2005-02-04 21:37:48 Aconcagua - do bazy Aconcagua od wiekszosci podobnych gor rozni sie tym, ze do bazy trzeba dojsc pieszo (o ile ktos nie wynajmie mula pod wierzch). My wchodzilismy Falszywa Droga Polakow, wiec do poczatkowego punktu wspinaczki mielismy trzy dni marszu.
Autobus z Mendozy mielismy o 6, na miejscu bylismy o 11. Jako jedyni wysiedlismy na wielkim parkingu dla TIR-ow. Swiecilo slonce, ale wial mocny wiatr i mielismy nadzieje, ze gorszego nie spotkamy. Jak sie okazalo, bylismy w bledzie.
Gdy ruszylismy, przestalo dmuchac. Szlismy dolina rzeki Vacas. Dosc szybko spotkalismy pierwsza (i jak sie pozniej okazalo - jedna) grupe wspinaczy schodzacych ze szczytu. Zdobyli go droga przez Lodowiec Polakow i przez caly czas mieli piekna pogode. Wiedzielismy, ze takie warunki nie moga trwac wiecznie, ale nie wiedzielismy, co nas czeka.
Wieczorem, zmeczeni dotarlismy do obozu. Zarejestrowalismy sie i wreczono nam worki na smieci (kazdy wart 100 USD - tyle wynosi kara za zgubienie). Zjedlismy kolacje i szybko polozylismy sie spac.
Nastepnego dnia czekala nas dluga wedrowka. Poniewaz jako jedyni dzwigalismy wlasne plecaki, bylismy wyprzedzani przez kolejnych wspinaczy. Z Chilijczykiem, ktory prowadzil grupe znajomych Niemcow, ucielismy sobie podczas marszu dluzsza pogawedke. Rano chwali Gosie, ze jest jedyna kobieta w obozie.
Droga byla meczaca, bo prawie caly czas szlo sie po kamieniach. Nie doszlismy do obozu i biwakowalismy po drodze. Kolejnego dnia po dwoch godzinach marszy doszlismy do Casy de Piedry, ale nie bylo tam nikogo. Chwile zastanawialismy sie, gdzie skrecic. Wybralismy doline, do ktorej prowadzila bardzo wyrazna sciezka. Dodam tylko, ze nie mielismy mapy. Papierowa zostala w hotelu w przewodniku, a zdjecie planu skasowalem nieopatrznie z innymi fotkami. I chyba z tego powodu skrecilismy zle!
Do konca dnia prawie caly czas przeprawialismy sie przez rzeke. Plynela ona wieloma korytami, menadrujac od jednego do drugiego brzegu. Nie mijalismy juz prawie ludzi, brak bylo tez sladow stop. Niepokoilo nas to troche, ale szlismy dalej. Ok. 18 rozbilismy oboz.
Rano kontynulowalismy marsz. Minelismy dwie osoby na mulach, ale nie zapytalismy sie o droge. Po godzinie spotkalismy nasze pierwsze typowo poludniowoamerykanskie zwierze - guanako. Szedlem z wzrokiem wpatrzonym w sciezke pod moimi stopami, gdy Gosia krzyknela "Zwierz!". Podnioslem glowe i 10 m przed soba zobaczylem guanako. Stwor byl nie mniej zdziwiony niz ja i szybko uciekl.
Guanako towarzyszyly nam prawie do konca dnia. Kilka gonilo sie przez caly czas po obu stronach rzeki. Wieczorem, gdy w deszczu ze sniegiem rozbijalismy namiot, dwa przyszly bardzo blisko, przyjrzec sie nam. Powinno nam to dac do myslenia - skoro byly ciekawe, to znaczy, ze nie widzialy zbyt wielu ludzi. Ale zignorowalismy ten sygnal.
Nastepnego dnia, wykorzystujac chwile przejasnienia, zlozylismy namiot i poszlismy dalej. Gdy zwijalismy oboz, dwa guanako, goniac sie, omal nie wypadly na nas. Zdziwione zahamowaly i powoli odeszly za jedno ze wzgorz.
Mielismy coraz wieksze watpliwosci. GPS wyraznie pokazywal, ze zblizamy sie do bazy, ale od przeciwnej strony. Uknulismy wiec teorie, ze idziemy sciezka dla mulow. Jednak po godzinie kluczenia to w gore, to bocznym strumieniem zawrocilismy. Szybko spotkalismy mulnika, ktory potwierdzil, ze szlismy zle.
Po poltorej dnia marszu bylismy w miejscu naszego feralnego skretu. Tym razem dobrze wybralismy doline i nastepnego dnia ok. 15 dotarlismy do bazy. Bylo w niej sporo namiotow, straznicy, lekarz, a wieczorem przylecial nawet helikopter.
W sumie zamiast trzech dni szlismy siedem! skomentuj
Marcin, 2005-02-03 01:05:13 6962! Udalo sie! 5 dni temu zdobylismy szczyt. Jestesmy juz najedzeni i wykapani, ale jeszcze zmeczeni. Dlatego szczegolowa relacje zamiescimy jutro.
Dziekujemy wszystkim za cieple slowa (na szczycie sie przydaly). skomentuj
Wiecej relacji w archiwum. |