Marcin, 2005-08-28 15:01:49 Muztagata
Reszta ekipy (Ewa, Witek, Bogus, Pawel i Piotrek) przyjechala zgodnie z planem i
nastepnego dnia ruszylismy w kierunku przeleczy Torugart. Dojechalismy tam bez
przeszkod i po pol godziny czekania pojawil sie czlowiek z chinskiej agencji.
Autobus, ktorym przyjechal po nas, prezentowal sie niczego sobie. Gorzej bylo z
naszym przewodnikiem. Byl dokladnie nasiakniety wodka i do jakis czas wstrzasaly
nim pijackie dreszcze. Pierwsze, co nam opowiedzia, to jak go wylali z
uniwerstetu za naduzywanie alkoholu.
Granice przekroczylismy prawie bezproblemowo. Sprawdzono nam temperature (czy
aby nie mamy SARS-u), przeswietlono bagaze (nielegalne krotkofalowki zdazylismy
przelozyc do kieszeni), a suszonej kielbasy nikt nie zauwazyl. Zauwazono za to
oderwane zdjecie w Bogusia paszporcie, ale jakos udalo mu sie wjechac. Wygralem
jeszcze zaklad z naszym przewodnikiem (100 dolarow).
Do Kaszgaru dotarlismy wieczorem. Po
rozlokowaniu sie w luksusowym (w porownaniu
z tymi, w ktorych spimy zwykle) wybralismy sie na miasto. Chcielismy zjesc
kolacje, ale ta prosta z pozoru czynnosc okazala sie skomplikowana. Menu bylo
tylko po chinsku, a kelnerka (lat 12 na oko) nie umiala po angielsku. Z pomoca
przewodnika i jednego z gosci wszystko skonczylo sie szczesliwie, ale emocje
byly spore i smiechu co niemiara.
Nastepnego dnia rano ruszylismy pod gore.
Poniewaz droga byla w remoncie, do
miejsca przeznaczenia dotarlismy pozno. Wielblada, ktory mial doniesc czesc
rzeczy Bogusia, Pawla do bazy, chlopacy zamowili wiec na nastepny dzien.
Probowalem zamienic moje 100 dolarow na kolejne zwierze juczne, ale przewodnik
powiedzial, ze nie ma pieniedzy przy sobie. Tak wiec z wygranego zakladu zostala
mi tylko satysfakcja.
Po nocy spedzonej na 3800 m n.p.m. czulismy sie
dobrze i poszliśmy do bazy. My,
niosac wszystko na plecach, a reszta z czescia bagazy (pozostale powedrowaly na
dwoch wielbladach). Pogoda byla brzydka, wialo i padalo, wiec do podnoza gory
doszlismy zmordowani. Powital nas kierownik bazy, ktory mial sie nami opiekowac
(cokolwiek mialo to oznaczac).
Baza (4450 m n.p.m.) byla spora i namiotow w
niej wiele. Krecili sie po niej
Kirgizi. Niektorzy rozstawiali co jakis czas kramiki, usilujac sprzedac nam
noze, koraliki i dywaniki. Inni pelnili role tragarzy i w wolnych chwilach po
prostu zagladali bezczelnie do naszych namiotow. Oprocz tego pelno bylo
skosnookich wspinaczy z cyfrowymi lustrzankami, fotografujacych co popadnie. We
wszystkich zachwyt wzbudzila Ewa swoimi czerwonymi wlosami.
U podnoza gory spedzilismy dwa dni. Pierwszego
wyszlismy na krotki spacer pod gore, a
drugiego doszlismy prawie do jedynki (tego dnia pogoda znowy byla zla). Reszta
ekipy wyniosla wtedy depozyty. Trzeciego dnia dotarlismy wreszcie do obozu pierwszego (5450 m
n.p.m.), lezacego zaraz za granica sniegu. My oraz Ewa i Witek zostalismy na noc, a Bogus,
Pawel
oraz Piotrek rozlozyli tylko namioty.
Ja nie czulem sie dobrze nastepnego dnia, wiec tylko
Gosia z Ewa poszly
zobaczyc, jak wyglada gorna jedynka, ulokowana 150 metrow wyzej pod serakami.
Okazalo sie, ze jest tam bardziej plasko i mniej wieje, wiec przenieslismy sie
tam nastepnego dnia (Ewa i Witek podobnie). Chlopacy rozlozyli namioty jeszcze
150 metrow wyzej. Razem z nimi poszli tam wszyscy z wyjatkiem mnie. Ja w tym
czasie spenetrowalem smietnik zostawiony przez jakas wyprawe. Oplacilo sie -
znalazlem dwie puszki tunczyka w oleju slonecznikowym. Jedna spalaszowalem od
razu (byla przepyszna), a druga zostawilem jako nagrode lub pocieszenie po
powrocie. Dobrze, ze obejrzalem smietnik szybko, bo po mnie przeszukal go stary
Kirgiz, ktory pojawil sie tam niespodziewanie.
Droge do dwojki odbylismy etapami. Najpierw
odbylismy spacer aklimatyzacyjny do
wielkiej szczeliny, ktora lezala miedzy obozami, a kolejnego dnia sie tam
przenieslismy (5950 m n.p.m.). Rano mielismy ruszac dalej, ale pogoda znowu sie zepsula. Przez
caly dzien sypal snieg i byla mgla. Kilku wspinaczy w takich warunkach szlo w
gore i w dol, ale my wylegiwalismy sie tylko w namiocie (slonce przeblyskiwalo i
bylo cieplo). Wieczorem z nudow zaczelismy spiewac i chmury natychmiast sie
rozpierzchly (pewnie nie mogly scierpiec tego falszowania). Co prawda przez
noc znowu troche padal snieg, ale rano ujrzelismy
czyste niebo.
Do dwojki wyruszylismy w rakietach. Sniegu bylo
duzo. Niestety, poczatkowo plaskie podejscie szybko zrobilo sie stromo. O ile Gosi jeszcze
jakos szlo, ja osuwalem sie z kazdym krokiem. Probujac utrzymac rownowage, wykonywalem gwaltowne
ruchy, co wysysalo ze mnie sily. Po 15 minutach bylem wyczerpany i zrobilem przerwe. To byl
wielki blad, bo ponowne zalozenie plecaka
zmeczylo mnie bardziej niz poprzedni kwadrans marszu. Obok nas przeszlo dwoch wspinaczy w butach.
Tez sprobowalem, ale zapadlem sie po pachwine. Po sladach narciarzy i Gosia jakos udawalo mi sie
posuwac naprzod. Po 1,5 godziny teren sie wyplaszczyl i szlo sie duzo lepiej. Oboz drugi (6150 m n.p.m.) byl w niecce, wiec dopiero, gdy bylismy kilkanascie metrow od namiotow, dojrzelismy
go. Byla godzina 17.
Gdy rozbijalismy namiot, zobaczylismy sylwetke
slaniajaca sie wspinacza, idacego w dol. Byla to japonska alpinistka, ktorej tego dnia udalo sie
zdobyc szczyt. Atakowala z trojki i tam zostawila namiot. Wieczorem zszedl jej towarzysz. Na
drugi dzien mial isc po sprzet do obozu trzeciego, ale zrezygnowal i wyslal tragarzy. Nie
dziwie mu sie, tez chcialbym jak najszybciej znalezc sie w bazie. Tego samego dnia dolaczyli do
nas Ewa, Witek, Bogus i Pawel. Piotrek zszedl nizej na regeneracje.
Nastepnego dnia mielismy przenisc sie do wyzszej dwojki (250 metrow roznicy wysokosci). Juz nawet
spakowalismy plecaki, ale troche padalo i wialo, wiec zrezygnowalismy. Caly dzien w zasadzie
wylegiwalismy sie w namiocie. Podobnie robila reszta zalogi, tylko Pawel po poludniu
wybral sie na wycieczke. Rano okazalo sie, ze pogoda jest jeszcze gorsza, ale nie mielismy juz
wyjscia i ruszylismy. A razem z nami cala ekipa.
Plan byl taki, by rano wyjsc do trojki i kolejnego dnia, o ile bedzie pogoda, ruszyc na szczyt.
Zaczelismy dobrze, ale w trakcie marszu do obozu trzeciego (6900 m n.p.m.) pojawila sie
mgla i Pawel oraz Ewa z Witkiem gdzies sie zgubili. My z Bogusiem rozstawilismy namioty i dopiero
w wieczornym kontakcie radiowym dowiedzielismy sie, ze oni rozbili sie godzine nizej. Okazalo sie
tez, ze wychodzac z dwojki, Ewa i Witek spotkali Piotrka. Zostawili mu swoj namiot, a zabrali
jego.
W dzien ataku nie czulem sie w pelni sil, ale postanowilismy
sprobowac. Doszedl do nas tez Pawel, ale pozostal w namiocie. Za nami wyruszyl Bogus. Po poltorej
godziny marszu stwierdzilem, ze nie ma to sensu. Gosia byla w pelni sil, ale sama balem sie ja
puscic. Byl Bogus, lecz on twierdzil, ze idzie tylko do godziny 14, a potem wraca. Ja poszedlem w
dol, a Gosie postanowila dla aklimatyzacji podejsc jeszcze troche. Zawrocila po osiagnieciu
wysokosci 7100 m.
Gdy doszedlem do namiotu, spotkalem Ewe i Witka. Tez czuli sie kiepsko i
zawrocili. Tym bardziej, ze chyba ubrali sie za slabo, a tego dnia bylo zimno. Co prawda
swiecilo
slonce, ale silny wiatr mocno wychladzal. Ok. 17 wrocil Bogus. O 14 skontaktowal sie radiowo z
Pawlem i ten poradzil mu, by probowal zdobyc szczyt. Bogus zastosowal sie do rady kolegi i ok. 15
zdobyl Muztagate. Szlak zostal przetarty, teraz byla kolej na nas. Przez radio umowilismy
sie, ze ruszamy ok. 9 rano.
Balismy sie o pogode, ale niepotrzebnie. Bylo cieplej niz poprzedniego
dnia. Droga na szczyt to bylo jedno wielkie i monotonne pole sniezne. Wchodzilo sie na pagorek,
ktory sie wyplaszczal, a za nim byl nastepny. Droge znaczyly trasery, wiec zgubic sie bylo
trudno. Za chyba 5 wzniesieniem zobaczylismy skalna grzede, o ktorej mowil Bogus. Wiedzielismy
wiec, ze szczyt jest blisko. Akurat wtedy wiatr przybral na sile, ale kontynuowalismy marsz. Po
5,5 godzinach od wyruszenia z obozu stanelismy na szczycie. To co ujrzelismy, zaparlo nam dech w
piersiach. Sam szczyt (7546 m n.p.m.) to kupka kamieni (a wlasciwie dwie), ale za nimi
bylo trzykilometrowe urwisko. W dole jezor lodowca, a przed naszymi oczami potezne pionowe
sciany. Udalo sie! Zdobylismy szczyt! Mrozny wiatr nie pozwolil nam jednak zbyt dlugo cieszyc sie
ta chwila. Zroblilismy kilkanascie zdjec i pognalismy w dol. Doslownie, bo zajelo nam to 2
godziny.
Blisko szczytu spotkalismy zmeczonego Witka. Godzine drogi od wierzcholka
minelismy Pawla. W obozie czekaly na nas Bogus, gratulacje wypisane na sniegu, a na mnie kielbasa
mysliwska, ktora wczesniej dostalem od Ewy. Byla godzina 17. Do wieczora czekalismy na powrot
chlopakow, ale nikt sie nie pojawial. Krotkofalowka tez sie nie odzywala. O 20 zglosil sie Witek.
Okazalo sie, ze tak spieszyl sie do namiotu, ze nie zajrzal do nas. Martwilislismy sie o
Pawla, ale wlasnie pojawil sie na horyzoncie. To byl dobry dzien. Na szczycie nie stanela
tylko Ewa i Piotrek, ale obydwoje pobili swoje rekordy wysokosci.
Nastepnego dnia zwinelismy namioty i zeszlismy do obozu pierwszego.
Tam czekal na nas tunczyk w oleju, ktory ostatecznie okazal sie dla mnie nagroda, a nie
pocieszeniem. Trudno bylo zebrac sie do ostatniego wysilku - do bazy wyruszylismy pozno i zajelo
nam to 4 godziny. Zatrzymalismy sie tylko przy strumieniu, by napic sie chlodnej wody. W bazie
czekala na nas niespodzianka - kierownik wyszedl do nas z taca pokrojonego arbuza. Po
trzech tygodniach jedzenia liofilizatow spalaszowalismy go ze smakiem.
Wieczoram zafundowalismy sobie kolacje w kantynie. Dolaczyli do nas
Polacy z drugiej grupy dzialajacej pod Muztagata. Oni nie mieli tyle szczescia, bo z czterech
osob na szczyt weszla tylko jedna, ale polskie podsumowanie tego lata wyglada calkiem niezle.
Po dniu lenistwa w bazie czekal nas jeszcze 4-godzinny marsz do Subaszi,
gdzie wsiedlismy w autobus i pojechalismy do Kaszgaru.
skomentuj
Marcin, 2005-08-20 09:41:35 7546 m n.p.m. Przez prawie trzy tygodnie spedzone w gorach najbardziej doskwiera brak normalnego jedzienia. Tak sie zlozylo, ze nasi wspoltowarzysze mieli za duzo roznych rzeczy, ktorych z kolei my w ogole nie zabieralismy (np. budyniow i kisli). Dzieki temu, czekajac w bazie na samochod, ktory mial nas zabrac do cywilizacji, zdazylismy odrobine zaspokolic nasz glod normalnych posilkow.
Ale radosc z melona, bulek i ciastek kupionych w drodze do Kaszgaru byla duza. Wczoraj (pierwszego wieczoru) zjedlismy tez wreszcie zwyczajna kolacje. Niestety, kuchnia ujgurska jest podobna do kirgiskiej, wiec nie uwzglednia istnienia wegetarian.
Na razie walczymy z niedokladnym przewodnikiem Paskala (a moze po prostu przedawnionym) oraz chinskimi robaczkami. Po pol dnia wloczenia sie po miescie udalo nam sie znalezc Internet. Teraz pozostaje kupienie biletow i ruszamy w szybka podroz do Wietnamu - musimy zdazyc przed koncem waznosci wiz. Odezwiemy sie pewnie juz z terenu dawnych Indochin i tam wrzucimy relacje z tego, co dzialo sie w gorach.
P.S.
Dla niecierpliwych: gore zdobylismy :) skomentuj
Wiecej relacji w archiwum. | Archiwum grudzień 2005 (3) listopad 2005 (5) październik 2005 (2) wrzesień 2005 (5) sierpień 2005 (2) lipiec 2005 (2) czerwiec 2005 (3) maj 2005 (6) kwiecień 2005 (4) marzec 2005 (6) luty 2005 (8) styczeń 2005 (4)
|